Jerzy Zięba w TVN – cała Polska usłyszała wreszcie o istnieniu podziemia medycznego w naszym kraju

Dzieje się 🙂 Autor bestsellera „Ukryte terapie. Czego ci lekarz nie powie” Jerzy Zięba odważnie wypowiedział podczas wizyty na żywo w TVN bardzo niewygodną dla medycznego kartelu w Polsce prawdę o istnieniu podziemia medycznego w naszym kraju.

TVN to kolejna już z medialnych firm masowej dezinformacji Polaków, która zmuszona jest zabrać głos wobec lawinowo rosnącej z dnia na dzień bezlitosnej fali przebudzenia Polaków w kwestii – za przeproszeniem – publicznej „służby” zdrowia w naszym kraju oraz uwalniania pro publico bono, trzymanych dotąd pod kluczem rządowego systemu, naturalnych metod ratowania własnego zdrowia.

http://dziendobry.tvn.pl/wideo,2064,n/naturoterapia-znachorstwo-czy-alternatywna-metoda-leczenia,203557.html

TVN – jak widzimy – niezbyt przyjaźnie potraktował zaproszonego Gościa; pomimo swojej wyraźnej niechęci nie miał jednak najmniejszych argumentów na jakąkolwiek skuteczną kontrę wobec jakże oczywistych – bardzo wymiernych przecież – sukcesów misji pana Jerzego Zięby wśród współczesnych rodaków oraz wobec rosnącej z dnia na dzień bezlitosnej fali przebudzenia Polaków w kwestii zdrowia.

Tak, ta „lawina ruszyła – i nic nie zdoła już jej powstrzymać”… 🙂

TAW

Pozostałe wpisy z kategorii „Jerzy Zięba”:

https://tajnearchiwumwatykanskie.wordpress.com/category/jerzy-zieba/

Reklama

Będę gościem TVN, na żywo :-) Jerzy Zięba

jerzy ziebaJerzy Zięba, autor bestsellera „Ukryte terapie”. Fot. youtube.com

1.
Będę w TVN w „Dzień dobry TVN”. Wejście na antenę będzie w czwartek 26.05.2016 r. pomiędzy 8:20 i 8:50, rozmówcą będzie dr Paweł Grzesiowski.
Prowadzący : Dorota Wellman i Marcin Prokop.

2.
Warto obejrzeć, szczególnie część z Pauliną Janowicz, a ja jestem od 1:27 min.
https://www.youtube.com/watch?v=pqnPD63nosw

Pozdrawiam
Jerzy Zięba

Polskiego młodzika Goebbels już nie tyka, czyli telewizyjny jad wygenerowany, by pogrążyć Dudę, dobił Komorowskiego

pochanke

Za pięć lat osoby odporne na jad telewizyjny będą rozstrzygać wybory. I to dobrze, gdyż taka telewizja, jaką widzieliśmy podczas ostatniej kampanii, a szczególnie TVP Info i TVN 24, jest niepotrzebna.

To są ostatnie wybory prezydenckie, w których dominuje telewizja – napisałem kilka dni temu na Twitterze. Za pięć lat wybory wygra Internet i media społecznościowe. A może jeszcze wcześniej. Pojawiły się głosy polemiczne, że już teraz tak było. Uważam to za zbyt duży optymizm. Jest jednak faktem, że Andrzejowi Dudzie te wybory rozstrzygnął Internet. Przynajmniej w tej części, która zależy od mediów, bo jednak nie wszystko od nich zależy. Okazało się, że Andrzeja Dudę poparło (według badań IPSOS przeprowadzonych wraz z exit poll) 59,9% wyborców najmłodszych (w grupie wiekowej 18-29 lat) oraz 62,3 proc. studentów. Nie byłoby w tym niczego nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, że ogromna większość z tych grup wyborców albo nie ma telewizora, albo ma, ale nie ogląda bądź ogląda bardzo rzadko.

W tej kampanii główne telewizje, podobnie zresztą jak w wielu poprzednich, miały tak sformatowany, zideologizowany, stronniczy, a często zwyczajnie wredny przekaz, że u młodych ludzi, a szczególnie u studentów, wywoływał on wyłącznie irytację, jeśli nie wściekłość.

O ile oczywiście cokolwiek oglądali. Z kolei ci, którzy nie oglądali, nie zostali przez telewizje przemieleni i zamienieni w bezrefleksyjnych gamoni. Ci ludzie zamiast telewizorów używają smartfonów, tabletów i laptopów. A w Internecie można wprawdzie natrafić na to wszystko, co da się obejrzeć w telewizji, ale

wymyślony przez telewizyjnych macherów przekaz ma bardzo małe szanse, żeby zostać zaakceptowanym. A właściwie nie ma żadnych, bo tego rodzaju agitki są przez większość młodych ludzi odrzucane. Bo uważają oni, że traktuje się ich jak idiotów, którym trzeba wciskać jakąś niestrawną papkę. Ich zdaniem telewizja truje, czyli oglądacze są zatruci, a oni nie.

A ludzie wolni od toksyn myślą inaczej.

Przez najmłodszą grupę wyborców, w tym przez studentów telewizyjna politgramota jest traktowana jak przekaz bez wartości. Dodatkowo odrzucane są perswazyjne przesłania tej politgramoty. To, co czterdziesto-, pięćdziesięciolatkowie i starsi połykają w miarę bezkrytycznie (prorządowi) lub krytycznie (sympatyzujący z opozycją), ale jednak dają się truć, siedząc przed telewizorem, dla młodych, odklejonych od telewizora, jest rodzajem muchomora czy też jadu kiełbasianego.

Poza tym nie odpowiada im sama forma linearnego przekazu. Dlatego wolą Twitter, który wymaga refleksu, ripost i ma tę zaletę, że wszystko tu jest krótkie i szybkie, i można sobie samemu skonstruować grupę, w której chce się funkcjonować (tzw. followersi). Można też korzystać z tego medium bardzo selektywnie. Wolą też Facebook, ale nawet to medium jest dla wielu z nich za wolne i zbyt rozwlekłe.

A jeśli czytają materiały na portalach zajmujących się polityką, ma to formę swego rodzaju VOD, czyli w ekspresowym tempie przelatują tylko to, co ich interesuje. Dlatego wystarczają im różne materiały zamieszczane na YouTube oraz portalach informacyjnych.

Grupa młodych i studentów, którzy tak licznie poparli Andrzeja Dudę, to nie są ludzie „niestabilni” – jak ich etykietuje prof. Radosław Markowski. Oni są raczej niecierpliwi i niepodatni na propagandę w stylu przekazu z kołchoźnika w latach 50.

A telewizję z jej „Wiadomościami”, „Faktami”, „Wydarzeniami” i całą publicystyką, czyli dla nich nudnymi gadającymi głowami, traktują jak swego rodzaju kołchoźnik.

Oczywiście oni nawet nie wiedzą, co to kołchoźnik, bo nie wyobrażają sobie radia, gdzie jest tylko jeden kanał i niczego nie można zmienić, poza tym, że można kołchoźnik wyłączyć. Ale intuicyjnie czują, że to rodzaj przymusowego przekazu, niepozostawiającego żadnego wyboru.

Dla nich Bronisław Komorowski jest człowiekiem z dalekiej przeszłości – jak ich dziadkowie i postaci historyczne albo jak nielubiany belfer z liceum. Poza tym Komorowski jest dla nich człowiekiem z innej epoki technologicznej. Epoki państwowego radia i telewizji, telefonów stacjonarnych i faksów wielkości sporego głośnika basowego.

Andrzej Duda, aktywny w mediach społecznościowych, został przez nich potraktowany jak nieco starszy kolega. Młodzi niezatruci telewizją zrobili Andrzejowi Dudzie różnicę, bo ona faktycznie nie była wielka (518 316 głosów). I ta grupa będzie rosła,

bo obecni dwudziestolatkowie przekroczą trzydziestkę i nadal będą wolni od telewizyjnej trucizny,

a pojawią się kolejne niezatrute roczniki.

Poza tym ci trochę starsi oduczą się linearnego śledzenia telewizji, więc

za pięć lat osoby odporne na jad telewizyjny będą rozstrzygać wybory w stopniu decydującym.

I to dobrze, gdyż taka telewizja, jaką widzieliśmy podczas ostatniej kampanii, a szczególnie TVP Info i TVN24, jest potrzebna chyba tylko dziennikarzom

(z obowiązku, ale bez przyjemności, czyli z czystego masochizmu) i osobom niesamodzielnym intelektualnie. Ale oni będą telewizyjne uzależnienie ukrywać, bo powszechnie będzie to uznawane za obciach.

Ten proces uważam za pozytywny, bo telewizja w wersji unowocześnionego Macieja Szczepańskiego, prezesa radiokomitetu z czasów Gierka, przynosi bez porównania więcej szkód niż pożytku.

Młodzi mają rację: w znanej nam w Polsce formie mainstreamowa telewizja to muchomor sromotnikowy.

Stanisław Janecki

https://wpolityce.pl/polityka/245880-mlodzi-niezatruci-przez-politgramoty-nadawane-w-telewizji-wypracowali-andrzejowi-dudzie-przewage

Za kotarą III RP, czyli ustawka obcych buldogów pod polskim dywanem

durczok

Nie jestem zwolennikiem Kamila Durczoka – jest wprost przeciwnie. Choć osobiście nigdy nie poznałem tego człowieka, to jego działalność znam na tyle dobrze, że nigdy nie nazwałbym go dziennikarzem – przynajmniej nie w takim znaczeniu, w jakim ja rozumiem to słowo.

Mam wstręt do działalności publicznej takich jak on „dziennikarzy”, nie szanuję Kamila Durczoka i tak zwyczajnie po ludzku nie pałam do niego sympatią. A jednak publikacja „Wprost” uruchamia we mnie wszystkie możliwe dzwonki alarmowe. Chciałem w tym miejscu szeroko uzasadnić, dlaczego tak jest, ale uświadomiłem sobie, że przecież już tekst o tym popełniłem, dokładnie w dniu wybuchu tzw. „afery podsłuchowej”, gdy większość dzisiejszych krytyków Sylwestra Latkowskiego widziała w nim ucieleśnienie wszelkich dziennikarskich cnót i obrońcę wolności słowa. Zamiast więc zamęczać Czytelników nowymi-starymi argumentami, postanowiłem pójść na łatwiznę i niniejszym przypomnieć ów tekst – bo w moim przekonaniu nie tylko nic nie stracił na aktualności, ale też doskonale pasuje do ostatnich rewelacji „Wprost”.

Niniejszym cytuję:

Wiele osób zastanawia się nad powodami, dla których sympatyzujący z prezydentem Bronisławem Komorowskim tygodnik „Wprost” publikuje podsłuchy z rozmów uderzających w Platformę Obywatelską.

Jak to możliwe, że taki tygodnik publikuje takie materiały? Czy jest możliwe, by „taśmy Wprost” stanowiły efekt tzw. „dziennikarskiej staranności i rzetelności”? Czy jest w tej sprawie jakieś drugie dno i kto ma na tym zyskać?

By to rozstrzygnąć, przedstawiam autentyczną historię stanowiącą zapis autentycznych wydarzeń, które opisałem w książce „Z mocy nadziei”, a które związane są pośrednio nawet z tym samym tygodnikiem… Prezentowana tu historia wydarzyła się, gdy prezydentem Polski był jeszcze Aleksander Kwaśniewski i gdy cała Polska przygotowywała się do bezprecedensowego wydarzenia, jakim miało być przesłuchanie prezydenta na żywo, na oczach milionów widzów, przed Sejmową Komisją Śledczą.

Wnioski pozostawiam Czytelnikom.

Pułkownik służb tajnych, Aleksander L., informator kilku warszawskich dziennikarzy śledczych, a zarazem były szef kontrwywiadu w PRL, oczekiwał mnie w warszawskim hotelu Ibis.

Jest temat. Bierzesz, albo nie. Stawiam tylko jeden warunek. Materiał musi być zwodowany najpóźniej w poniedziałek – zaczął bez zbędnych wstępów. – Jeśli nie, w poniedziałek newsa zwoduje ktoś inny.

Nie da rady. Jest czwartek, co najmniej dzień na weryfikację

Metr osiemdziesiąt, dobrze zbudowany, około siedemdziesiątki, lekko siwiejący, w okularach.

To będzie twoja weryfikacja. Nazywa się Kowalski. Przyniesie próbkę materiału. O jedenastej w tym samym miejscu. Jak twoja redakcja będzie zainteresowana, resztę otrzymasz o siedemnastej od mecenasa Kucińskiego.

Od kogo?

– Od Ryszarda Kucińskiego, adwokata Marka Dochnala i naszego człowieka. Żegnam.

W oczekiwaniu na Kowalskiego (czy jak on się tam nazywał naprawdę) miałem półtorej godziny na przemyślenie całej historii. O tym, że Ryszard Kuciński, były rzecznik Prokuratury Apelacyjnej w Warszawie, później adwokat m.in. Marka Dochnala, dysponuje materiałami pozyskanymi od klienta, które mogą wysadzić pół sceny politycznej, słyszałem wcześniej od dwóch informatorów.

Działali razem i byli znani co najmniej kilku dziennikarzom śledczym, a część ich informacji pochodziła prosto z „Abwhery” – jak w gronie dziennikarzy śledczych nazywaliśmy Agencję Bezpieczeństwa Wewnętrznego – oraz innych służb tajnych. Teraz te same informacje w wersji skonkretyzowanej przynosił Aleksander L. Przypadek, czy prowadzona na szeroką skalę gra, w której jakąś rolę przypisano mediom?

Kilkadziesiąt minut później do stolika podszedł mężczyzna. Twardy osobnik, który nie wyglądał na sędziwego staruszka. Przysiadł się, nie czekając na zaproszenie.

Nazywam się Kowalski.

Może i był nim, ale z pewnością nie pod tym nazwiskiem się urodził. Jednakże przywitałem się z nim tak uprzejmie, jakby naprawdę nazywał się „Kowalski”.

Ma pan do omówienia jakąś sprawę?

Kowalski wzruszył ramionami i położył na stole zalakowaną kopertę.

Tu nie ma nic do omawiania. Proszę to obejrzeć. Do widzenia.

Wstał od stołu i ruszył do obrotowych drzwi, którymi wszedł minutę wcześniej.

Przez chwilę przyglądałem się przesyłce, po czym naderwałem jej krawędź i otworzyłem. W środku było kilka zdjęć pary prezydenckiej z Markiem Dochnalem. Wszystko było już jasne. Po drodze do redakcji „Wprost” analizowałem wagę otrzymanego materiału. Przyciskany przez media i opozycję prezydent Kwaśniewski od tygodni wił się jak piskorz zapewniając w licznych publicznych wypowiedziach, że nigdy nie miał żadnych spotkań ani relacji z Markiem Dochnalem. Za kilka dni miał stawić się przed Sejmową Komisją Śledczą, by po raz sto pierwszy – za to pierwszy raz zeznając pod przysięgą – powtórzyć to, co mówił dotychczas. Prezydent wahał się, czy wziąć udział w przesłuchaniu. Zdjęcia były dowodem, że Aleksander Kwaśniewski nie mówił prawdy.

Zastanawiało mnie, dlaczego mojemu informatorowi, tudzież ludziom stojącym za nim, zależało, by materiał ukazał się w poniedziałek. Rozpatrywałem najbardziej irracjonalne koncepcje, ostatecznie jednak dałem sobie spokój. Powodów mogło być tak wiele, że zastanawianie się nad nimi nie miało sensu. „Rola dziennikarza śledczego polega na zebraniu informacji prawdziwych i ważnych z punktu widzenia opinii publicznej, nie na rozważaniu motywów informatorów” – przypomniałem sobie zasadę, która legła u podstaw współpracy z Aleksandrem L. i innymi informatorami. O ewentualnej publikacji zdjęć i tak miało zdecydować kierownictwo redakcji. Nie dziwiło mnie natomiast wcale, że adwokat Dochnala kooperował z ludźmi służb tajnych. Połączenie szantażu, pieniędzy, niekiedy groźby złamania kariery lub nawet więzienia sprawiało, że na podobną współpracę decydowało się wiele osób – niekiedy wbrew swojej woli.

W redakcji po konsultacji z Markiem Królem i Staszkiem Janeckim podjęliśmy decyzję o publikacji materiału. Jeszcze tego samego dnia pojechałem ze Staszkiem Janeckim do umiejscowionej blisko Belwederu kancelarii mecenasa Kucińskiego, z którym przed laty miałem styczność, jako rzecznikiem Prokuratury Apelacyjnej w Warszawie. Z kancelarii wyjechaliśmy po godzinie dwudziestej, bogatsi o kilka zdjęć i notatniki Marka Dochnala na dokładkę.

Taki prezent ekstra.

Materiał poświęcony Aleksandrowi Kwaśniewskiemu opatrzony zdjęciami ukazał się w poniedziałkowy ranek, a już kilka godzin później przerażony prezydent zwołał konferencję prasową. Odmówił stawienia się przed Sejmową Komisją Śledczą ds. PKN Orlen. – Mógłbym tam pójść, by zaśpiewać i zatańczyć, tylko po co? – spuentował.

Większość mediów analizowała przyczyny panicznej reakcji prezydenta, mnie zastanawiało co innego: co by było, gdyby Aleksander Kwasniewski stanął przed Sejmową Komisja Śledczą, powtórzył pod przysięgą zapewnienia dotyczące kontaktów z Dochnalem i dopiero po tym zdjęcia ujrzałyby światło dzienne? Prezydent na oczach całej Polski popełniłby oczywiste przestępstwo. Co byłoby dalej? Impeachment? Trybunał stanu? Do tego jednak nie doszło, bo komuś zależało na wywołaniu reakcji łańcuchowej, która wprowadziła Kwaśniewskiego w przerażenie, ale de facto uratowała mu skórę.

Dlaczego rozegrano to właśnie w ten, a nie inny, sposób? Kto i po co wymyślił taki szatański „wielopiętrowy” plan? Nigdy nie poznałem odpowiedzi na te pytania…

Jako puentę do tej historii dodam:

27 maja 2011 roku na stronie internetowej Samoobrony ukazały się kondolencje następującej treści:

Odszedł nasz Kolega Mecenas Ryszard Kuciński, przyjaciel i długoletni współpracownik. Łącząc się w żalu z sercem pełnym bólu, w imieniu działaczy i sympatyków Samoobrony oraz własnym składam Rodzinie i Bliskim wyrazy głębokiego współczucia. Żegnaj Ryszardzie – przewodniczący Andrzej Lepper.

Mecenas Ryszard Kuciński był dla Andrzeja Leppera jedną z najbardziej zaufanych osób, na tyle bliskim, że to właśnie u niego Lepper zdeponował najbardziej tajne dokumenty i nagrania, które miały być zagrożeniem dla bardzo wpływowych, zajmujących wysokie stanowiska w państwie, osób, zaś dla Leppera stanowić swoistą polisę ubezpieczeniową.

Czy Lepper wiedział, u kogo deponuje dokumenty o tak gigantycznym znaczeniu? Wiadomo jedynie, że bliskim współpracownikom i jednemu z dziennikarzy deklarował, że dokumenty zostały zdeponowane w najbardziej bezpiecznym miejscu z możliwych. Tym „bezpiecznym miejscem” okazała się kancelaria adwokata, o właścicielu której wysocy rangą oficerowie służb tajnych mówili: „nasz człowiek”…

Mecenas Ryszard Kuciński zmarł pod koniec maju 2011 roku (na zawał serca), a nieco ponad dwa miesiące później w jego ślady podążył Andrzej Lepper, który według wersji oficjalnej zginął śmiercią samobójczą…

Oceniając „taśmy Wprost” warto pamiętać, że rzeczywistość III RP to spektakl, w którym widzimy tylko to, co przedstawiają nam na scenie – właśnie jak w teatrze.

Prawdziwe życie toczy się za kurtyną…

Koniec cytatu.

A reszta – jak mówił Hamlet – niech będzie milczeniem. Przynajmniej do 22 kwietnia…

Wojciech Sumliński

Wojciech Sumliński

Górnicy, pamiętajcie, że rozmawiacie tak naprawdę z terrorystą. I nie ma takiej umowy, której ten wilk w owczej skórze nie złamie

polska

Gdy piszę te słowa [12.01.2015] żony protestujących są w drodze do Warszawy, żeby rodzinnie zamanifestować solidarność i wzmocnić górniczy protest. Przywódcy związkowi, po zerwanych wczoraj rozmowach, zapowiadają eskalację protestu. Uważnie śledziłem dzisiaj rano, między 7 i 8, tefałenowski przekaz na temat górniczego protestu. Wyglądało na to, że Jarosław Kuźniar nie miał jeszcze wszystkich instrukcji na temat linii propagandowej, która będzie obowiązywała w tej sprawie…

Rozmawiając w porannej audycji z jednym z przywódców górniczej Solidarności, jak zwykle próbował lekceważyć rozmówcę i jak mantrę powtarzał, że nie możemy dopłacać do zadłużonych kopalń. I że lepiej wysłać na bruk 5 tysięcy osób niż całą Kompanię Węglową. Nie przyjmował do wiadomości żadnych argumentów z drugiej strony. Jednak po chwili na wizji pojawił się funkcjonariusz Kamil Durczok i w krótkich żołnierskich słowach zbeształ stronę rządową za całokształt, wyśmiał czwórkę negocjatorów z pełnomocnikiem Wojciechem Kowalczykiem na czele, pochylił się nad losem rodzin górniczych i zakończył, że współczuje Ewie Kopacz, bo nie ma żadnego wsparcia we własnym rządzie. A tak w ogóle, to wicepremier Piechociński od początku powinien siedzieć za stołem rokowań z górnikami, a nie tchórzyć i ukrywać się przed całym światem.

Wygląda na to, że wszystko, co napisałem we wczorajszym artykule redakcyjnym, sprawdza się. Doktor Ewa to kompletna idiotka, która w gruncie rzeczy nic nie rozumie, co się wokół dzieje. Wywołała jednak pożar na Śląsku i dość mocno zirytowała tym faktem Bronisława Komorowskiego, a właściwie jego gabinet „korporacyjnych” cieni, który doskonale zdaje sobie sprawę, czym pachnie eskalacja konfliktu rząd–górnicy na Śląsku. Dlatego funkcjonariusz Durczok, ubrany w czarny garnitur i koszulę, wyszedł przed szereg i zaczął gasić pożar. Instrukcje, które przedstawił Kopaczowej i „przyjazna” dłoń wyciągnięta w kierunku górników były aż nadto przejrzyste.

„Korporacyjnym” strach zajrzał w oczy i zaczął się wyścig z czasem. Jak stanie cały Śląsk, to będzie pozamiatane.

Nie ukrywam, że kibicuję wam, górnikom w Brzeszczach i w innych kopalniach. Jednak już za chwile staniecie oko w oko z potężnym lewiatanem III RP. Pytania pozostają otwarte: ilu waszych przywódców jest de facto skorumpowanych z władzą. To po pierwsze. I jakie ustępstwa władzy jesteście gotowi zaakceptować, żeby zakończyć protest. Mam nadzieję, że żadne.

Szacunek ludziom ciężkiej, niewolniczej pracy
Szacunek ludziom ciężkiej, niewolniczej pracy

Wiem, że to marzenie ściętej głowy i nie chcę być złym prorokiem, ale Komorowski z „korporacyjnymi” jeszcze raz pewnie was (i nas) ogra. Ale z punktu widzenia Polski jeszcze w tym tygodniu cały Śląsk powinien strajkować. Wszystko, co jeszcze pozostało z tej wielkiej masy upadłościowej, musi stanąć. Wasze kobiety nie powinny jeździć do Warszawy. Szkoda czasu, pieniędzy i zdrowia. Są potrzebne na Śląsku.

Pamiętajcie, że rozmawiacie tak naprawdę z terrorystą. I nie ma takiej umowy, której ten wilk w owczej skórze nie złamie.

Maciej Rysiewicz

Maciej Rysiewicz

3obieg.pl