Ojciec Dyrektor komentuje sprawę z Białogardu oraz szczepionkowy holokaust w Polsce

<https://youtu.be/X4LivD6lBKc

Dyrektor Radia Maryja, o. dr Tadeusz Rydzyk CSsR, komentuje skandal z państwowym linczem na świadomych rodzicach z Białogardu oraz szczepionkowy holokaust w Polsce. Wypowiedź w czasie trwania audycji „Rozmowy Niedokończone” (Radio Maryja, 23.09.2017 r.) nt. „Prawa rodzicielskie a przymus szczepień w Polsce”.

Całość audycji:

https://tajnearchiwumwatykanskie.wordpress.com/2017/09/24/prawa-rodzicielskie-a-przymus-szczepien-w-polsce-audycja-w-tv-trwam-i-radiu-maryja-23-09-2017/

Czytaj również:

Reklama

Rating agencji towarzyskiej (towarzysze banksterzy) Standard & Poor’s wobec Polski ma taki sam status wiarygodności jak ten wobec banku Lehman Brothers tuż przed jego słynnym upadkiem w 2008 r.

Agencje ratingowe zostały stworzone po to, by banki mogły wpływać na bieżącą politykę rządów w poszczególnych krajach. Wywierają międzynarodową presję wobec państw o silnym narodowym morale, są formą ekonomiczno-polityczno-medialnego bicza na niepokorne i zbyt niezależne rządy.

Ratingi agencji towarzyskiej (towarzysze międzynarodowi banksterzy) Standard & Poor’s (S&P) mają taki sam status wiarygodności jak ten z 2008 r. wobec banku Lehman Brothers tuż przed jego słynnym upadkiem, jak ten z 2001 r. w stosunku do koncernu Enron na chwilę przed międzynarodowym skandalem z jego udziałem, czy ten w stosunku do Grecji tuż przed jej słynną niewypłacalnością.

Rating agencji Standard & Poor’s wobec Polski najzupełniej przypadkowym przypadkiem został ogłoszony kilka godzin po podpisaniu przez prezydenta Andrzeja Dudę ustawy wprowadzającej w Polsce podatek bankowy oraz po prezydenckiej zapowiedzi udzielenia konkretnej pomocy frankowiczom – i tylko dziennikarze na usługach lichwiarsko-bankowego lobby mogą uważać tę sekwencję następujących po sobie zdarzeń za czysty przypadek. Wytrawni analitycy ekonomiczni doskonale bowiem wiedzą, że jest to nic innego jak kolejny już po unijnych połajankach akt starannie rozgrywanego spektaklu wywierania międzynarodowej presji na nasz niepokorny i budzący się wreszcie z ponad ćwierćwiekowego letargu kraj.

„Od wygrania wyborów w październiku 2015 r. nowy polski rząd zainicjował różne działania legislacyjne, które naszym zdaniem osłabiają niezależność i efektywność kluczowych instytucji, jak wynika z naszej oceny instytucjonalnej” – zgrzyta zębami z wściekłości agencja towarzyska Standard & Poor’s.

To nie jest żaden przypadek, a forma presji na kraj: za wyjście naprzeciw frankowiczom oraz za powstrzymanie dalszego drenażu Polski wartego dziesiątki miliardów złotych – potwierdza ekonomista Janusz Szewczak.  Agencje ratingowe przestały być wiarygodne, wielokrotnie wystawiały dobrą ocenę instytucjom będącym w fatalnej sytuacji finansowej, ale dobrze płacącym. Poza tym pamiętamy, jak dawały najwyższą ocenę AAA bankowi Lehman Brothers, także na tydzień przed jego upadkiem – dodaje ekonomista, a niepotrzebną wrzawę wokół tego szemranego ratingu kwituje krótko: – Nie ma czym się przejmować, bo wskaźniki gospodarcze są dobre.

Tak, rok 2016 będzie (jak na standardy hiperzadłużonego kraju) ekonomicznie bardzo dobry dla Polski, a ów nieszczęsny rating – paradoksalnie – jedynie potwierdza, że nasz kraj (z mozołem, ale jednak) zaczyna wreszcie prowadzić w miarę niezależną politykę ekonomiczną, zmieniając kurs z pełnego klientelizmu wobec międzynarodowego dyktatu na dużo większy wobec niego margines niezależności (pełna niezależność ekonomiczna w obowiązującym obecnie na naszej planecie bankstersko-lichwiarskim paradygmacie nie wchodzi zupełnie w rachubę).

Nie przejmujmy się więc szemranymi międzynarodowymi ratingami, gdyż ten w wydaniu agencji towarzyskiej Standard & Poor’s wobec Polski ma taki sam status wiarygodności jak wobec banku Lehman Brothers tuż przed jego słynnym upadkiem w 2008 roku. Wiedzą o tym wszyscy w miarę rozgarnięci ekonomiści na świecie, ale jedynie naprawdę nieliczni mają cywilną odwagę, by mówić o tym publicznie.

Wszyscy zdajemy sobie sprawę, że to jeszcze nie koniec międzynarodowego batożenia Polski. W przypadku Węgier Orbana ten duchowy proces moralnej weryfikacji narodu poprzez zewnętrzny ucisk trwał aż 8 miesięcy. W przypadku Polski proces ten będzie o wiele krótszy, lecz niestety nie mniej dotkliwy. Przyjaciół Węgier znamy bardzo dobrze i nie musimy ich poznawać jedynie w biedzie, choć właśnie teraz doświadczamy konkretnego ich wsparcia (skuteczna blokada przez Viktora Orbana unijnej „bomby atomowej” na Polskę).

Nieustannie łączmy się więc duchowo z naszymi braćmi Węgrami, wizualizując wraz z nimi naszą upragnioną i bardzo już bliską… Unię Polsko-Węgiersko-Rumuńską 🙂

(taw)

NowoczesnaPL to formalina po nieboszczce Platformie. Młodzież tego nie kupi

nowoczesnapl

Jeżeli NowoczesnaPL w ogóle wystartuje w wyborach, to wróżę jej jakieś 3-4% poparcia. Oferta Ryszarda Petru może przemówić do grupki tłustych kotów, a tych jest w Polsce może 1-2%.

Jeżeli za jakiekolwiek kryterium przyjąć podatek dochodowy płacony według stopy 32%, to dostajemy trochę ponad pół miliona ludzi, z czego ogromna część to nie żadni krezusi, ale trochę lepiej zarabiający mieszkańcy większych miast i przedstawiciele wolnych zawodów.

Krezusi zresztą podatku w Polsce w ogóle nie płacą

(dlatego absurdem są lewicowe postulaty wprowadzenia specjalnej stopy podatkowej dla „najbogatszych”). Dorzućmy do tego niewielką grupkę zniechęconych wyborców PO oraz dawnych wyborców Palikota, u którego podobały im się akcenty gospodarcze, a nie światopoglądowe. Gdyby jednak ugrupowanie Ryszarda Petru miało komuś zagrażać, to znacznie bardziej Platformie niż PiS.

Nowe stare

Ja z NowoczesnąPL mam problem nieco podobny do tego z kolejnymi tworami firmowanymi przez Janusza Korwin-Mikkego:

Petru z kolegami sprzedaje ludziom podróbę, nazywając ją liberalizmem. Efekt jest taki jak przy sprzedaży butów skleconych z odpadków, opatrzonych logo znanej firmy, które rozpadną się po pierwszym deszczu: wyrabianie marce złej opinii.

Inicjatywa ekonomisty przychodzącego z samego centrum świata banków i korporacji ma tyleż wspólnego z autentycznym liberalizmem, co ja z Krytyką Polityczną. Niestety, ludziom wbije się do głowy skojarzenie: Petru–banksterzy–liberałowie.

Liberalizm

Czy w Polsce po 1989 roku był kiedykolwiek prawdziwy liberalizm? Owszem, było coś, co go przypominało, na początku lat 90., zanim wolność gospodarczą zaczęły krępować kolejne koncesje, przepisy, normy i zanim zdusiła ją siatka rozmaitych interesów, promowanych przez rządzących. Najbliżej prawdziwego liberalizmu była epoka sprzed błyszczących nowych wieżowców i nowej wersji chłoporobotników, czyli pracowników korpo; czas pogardzanych dzisiaj bazarowych szczęk i w miarę równego pola gry dla wszystkich. To był liberalizm, choć na pewno dopiero dojrzewający. Niestety, jego rozwój został bardzo skutecznie zduszony.

Jakie są niezbędne składniki liberalizmu? Przede wszystkim równość podmiotów w sensie identycznych zasad gry oraz równości wobec wymiaru sprawiedliwości, który musi być sprawny i szybki. Nikt nie może być uprzywilejowany, do każdego władza muszą podchodzić identycznie. Dotyczy to również relacji między klientami a sprzedającymi towary lub usługi. Preferencje w rodzaju specjalnych stref ekonomicznych czy ulg dla jakiegoś rodzaju podmiotów są zaprzeczeniem idei liberalnej.

Ale liberalizm to także odpowiedzialność wobec wspólnoty i wartości. Wiele wskazujących na to passusów znajdziemy u Adama Smitha. W Polsce rozumiał to szczególnie dobrze śp. Mirosław Dzielski, a kontynuatorem tej myśli był także już niestety nieżyjący Krzysztof Dzierżawski. Liberalizm gospodarczy oparty o wartości chrześcijańskie – tak to widział i tak postulował Dzielski – oznacza bycie wobec siebie fair. Wyklucza cwaniactwo czy żerowanie na cudzym nieszczęściu. Oczywiście ludzie nie są aniołami i dlatego potrzebne są silne instytucje państwa, które w razie potrzeby będą gotowe szybko wymusić właściwe postępowanie.

Liberalizm po PO-lsku

Ile w takim razie ma wspólnego z liberalizmem to, co widzimy dookoła siebie? Zgoła nic. W świecie dziesiątków tysięcy przepisów, które pozwalają urzędasom w każdej chwili zniszczyć właściwie dowolny biznes i inicjatywę (chyba że jej właściciel jest żoną Sławka Nowaka albo kimś w porównywalnej sytuacji i z porównywalnymi powiązaniami),

trwa rywalizacja o to, kto kogo sprawniej i bardziej bezczelnie oszuka. Uczestniczą w niej i właściciele biznesów, i ich pracownicy, i klienci. Nie dlatego, że taka jest natura Polaków, ale dlatego, że takie postępowanie wymusza na nich i skłania ich do niego

system.

Świat wielkich korporacji, których nieskrępowana i nierzadko rabunkowa działalność na polskim rynku jest uzależniona od kumpelskich relacji z rządzącymi, ma tyle wspólnego z liberalizmem co Korea Północna z demokracją.

Kim jest Ryszard Petru i kto za nim stoi?

Problem z panem Petru i jego towarzyszami jest taki, że w większości przychodzą ze środka tego patologicznego układu. Petru, przez lata główny ekonomista BPH, potem także w BRE Banku i PKO BP, korzystał osobiście ze szczególnej pozycji banków w Polsce,

opartej choćby – by podać jeden, za to uderzający przykład – na instytucji bankowego tytułu egzekucyjnego, dopiero niedawno obalonego orzeczeniem Trybunału Konstytucyjnego.

Bankowy tytuł egzekucyjny był jednym z najjaskrawszych dowodów na nierówność podmiotów w grze rynkowej.

Ciekawie byłoby spytać Petru, jaka była jego opinia w tej sprawie.

W kwestii kredytów we frankach, gdzie państwo ewidentnie nie dopełniło swoich obowiązków, a banki żerowały na niewiedzy klientów, Petru stał twardo po stronie bankowo-państwowego układu.

Formalina

Na konwencji brylowali również m.in. samorządowcy, czyli ludzie pracujący za publiczne pieniądze, a także przedstawicielka periodyku „Kultura Liberalna”, Karolina Wigura. „Kultura Liberalna” jest tak liberalna, że regularnie wnioskuje do Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego o dotacje, a kiedy ich nie dostaje, uruchamia swoich przyjaciół z Jackiem Żakowskim na czele, żeby ministerstwo (skutecznie) postawić do pionu.

Osiem punktów programowych, które można znaleźć na stronie NowoczesnejPL, to ogólniki, choć pod niektórymi mógłbym się spokojnie podpisać. Tyle że

to już było – dokładnie to samo głosiła w 2007 roku Platforma.

Teraz głosi to Petru, a gdzieś za jego plecami pojawia się Balcerowicz. Problem w tym, że obaj wyrastają wprost z układu, który robił coś dokładnie przeciwnego. W mijającej kampanii obaj – Petru i Balcerowicz – ustawili się w roli twardych sojuszników dotychczasowego porządku.

Ich publiczna aktywność nie miała wiele wspólnego z promocją prawdziwego liberalizmu, za to powielała tezy rządzącej partii o „strasznym PiS-ie” i „szaleńcu Kukizie”.

Owszem, chciałbym, żeby w polskiej polityce istniała partia liberalna z prawdziwego zdarzenia. Jest potrzebna. Ale gdybym miał jej zaufać, to musieliby ją tworzyć ludzie choćby ze środowiska Centrum im. Adama Smitha, przechowujący dziedzictwo myśli Mirosława Dzielskiego.

Młodzi, nie dajcie się nabrać

Petru i jego ruch to podróba, do której pasuje świetnie złośliwe określenie „partia bankierów”. Nie dajmy się nabrać.

Łukasz Warzecha

warzecha

 

 

 

*Łukasz Warzecha – dziennikarz, publicysta, autor książek.

wPolityce.pl

 

Banki boją się przebudzonego i zorganizowanego społeczeństwa – wywiad z prezesem Związku Przedsiębiorców i Pracodawców Cezarym Kaźmierczakiem

cezary kaźmierczak

Państwo polskie jest współwinne wpakowania „frankowiczów” w tę pułapkę. Jeśli im nie pomoże się z niej wyplątać, oni i ich dzieci mogą się stać wrogami tego państwa – mówi Cezary Kaźmierczak, współzałożyciel i prezes Związku Przedsiębiorców i Pracodawców.

Mateusz Zimmerman, Onet.pl: Od kilku tygodni media straszą Polaków, że państwo lada moment z ich podatków będzie dopłacać do kredytów „frankowiczów”.

Cezary Kaźmierczak: Ja nie słyszałem o żadnych „frankowiczach”, którzy o to proszą. Nikt nie położył takiego pomysłu na stole, nikt się tego nie domaga, ale ktoś „wrzuca” taki temat i opinia publiczna na poważnie się tym zajmuje. To absurd.

Zabawa w „czarnego luda”?

– Śmiem podejrzewać, że lobby bankowe próbuje napuścić na „frankowiczów” resztę społeczeństwa – żeby ono reagowało na cały problem odruchowo: „nie z naszych podatków!”.

Napisał Pan na swoim blogu, że to zasłona dymna. Co ona ma skrywać?

– Ma odwrócić uwagę od roli banków w tej sprawie. Nikt do „frankowiczów” nie powinien dopłacać – powiedzmy to jasno. Banki wciągnęły ludzi w te kredyty i banki za to powinny zapłacić.

To niepopularny pogląd w tej debacie. Przecież „banki są od zarabiania”.

– Zyskuje na popularności. Politycy chyba zaczynają sobie uświadamiać powagę sytuacji. Problemu z kredytami frankowymi nie można przeczekać ani „rozgonić batogami”, bo on dotyka grupy społecznej znacznie szerszej niż sami kredytobiorcy.

Zwracam uwagę na dane, które się w tej dyskusji pomija: jakieś 30% „frankowiczów” ma dochód rzędu tysiąca złotych na członka rodziny. To znaczy, że w obsługę tego kredytu przy wszystkich tąpnięciach – takich jak skok raty o 200-300 złotych – zaangażowana jest cała rodzina. A dzisiejsza sytuacja nie rozejdzie się po kościach po miesiącu, tylko może się ciągnąć przez 30 lat.

Jeśli premier tego kraju miałby się wahać między groźbą bankructwa jakichś 270 tys. rodzin (bo i tyle może się wkrótce znaleźć „pod wodą”) a uszczupleniem gigantycznych i ciągle rosnących zysków sektora bankowego, to wybór jest dla mnie jasny. Państwo istnieje m.in. po to, aby w sytuacjach nadzwyczajnych wyciągało swoich obywateli z tarapatów – a tu w dodatku państwo ma spory udział w tym, że „frankowicze” się w tarapatach znaleźli.

Co Pan przez to rozumie?

Podatnicy utrzymują nadzór finansowy m.in. po to, aby ich chronił przed nieuczciwymi praktykami instytucji finansowych. Komisja Nadzoru Finansowego (KNF) od lat zabrania licencjonowanym doradcom finansowym prowadzenia funduszy inwestycyjnych opartych na spekulacji walutami. A zabrania, bo to podobno „zbyt ryzykowne”.

Ta sama KNF nieodpowiedzialnie pozwoliła, aby prawie 600 tysięcy Kowalskich, którzy w większości tym bardziej nie mieli o spekulacji* pojęcia, zaciągnęło kredyt o podobnym charakterze.

Pan punktuje grzechy banków – nieostrzeganie o ryzyku, uznaniowe spready, klauzule zakazane w umowach – z pozycji wolnorynkowych. Z kolei wielu komentatorów, zdeklarowanych piewców wolnego rynku, twierdzi, że to klienci są sami sobie winni – bo „swoboda umów”, bo „widziały gały, co brały”. Mam dysonans.

– Widać, jak zwulgaryzowano w Polsce pojęcie wolnego rynku. Nie wiem, jakich klasyków ci piewcy czytali – bo moi klasycy wolnego rynku twierdzili, że jego podstawy to etyka, odpowiedzialność, dotrzymywanie słowa. A nie wprowadzanie w błąd – zwłaszcza kiedy silniejszy zwodzi słabszego!

Mówienie o „swobodzie umów” to w kontekście „frankowiczów” groteska. Jeśli Pan kupuje w salonie Mercedesa samochód i później się okaże, że ktoś zamontował pod maską silnik z Żyguli, to znaczy, że „widziały gały, co brały”? Jeśli lekarz podsuwa pacjentowi lek, który okaże się śmiertelny i pacjent umrze – to znaczy, że pacjent sam jest sobie winien? Bo nie studiował medycyny?

Nie znajduję lepszych analogii. Jeśli ktoś ubiera drugą stronę w układ najeżony pułapkami, wykorzystując jej niewiedzę – to nie jest żaden wolny rynek, tylko zdziczenie.

Pan podnosi tezę, że w Polsce bank jest wobec klienta instytucją wszechwładną. Na czym ta wszechwładza polega i co państwo może zrobić, aby ten układ zrównoważyć?

– Opiera się ona na trzech filarach i trzeba je obalić. Pierwszy: Bankowy Tytuł Egzekucyjny – istnienie tego wynalazku to wstyd dla cywilizowanego kraju. Druga sprawa: wprowadźmy zasadę, że zabezpieczeniem kredytu hipotecznego jest kredytowany dom, a nie majątek dłużnika. Dziś bank może zgodnie z prawem ścigać człowieka za dług hipoteczny do końca życia –  i to jest niewolnictwo. Trzecia sprawa: trzeba odebrać bankom prawo do jednostronnego zmieniania i interpretowania już zawartych umów.

Według Pana „frankowicze” dali sobie wmówić, że „znali ryzyko”? Spora część rzeczywiście podpisała w bankach taką deklarację.

– Wspomniałem już o tej grupie, w której skok raty kredytu o 200-300 zł może być ciężarem nie do uniesienia. Jeśli ktoś o takich ludziach dziś mówi, że wchodzili w ten układ z pełną świadomością ryzyka, to opowiada bzdury – a jeśli oni sami mówią, że byli świadomi, to udają mądrzejszych, niż rzeczywiście byli.

Ryzyko znała w istocie mała grupa kredytobiorców. Akurat tej grupie nie była do niczego potrzebna ani rekomendacja KNF, ani te bankowe świstki – „ostrzeżenia przed ryzykiem”. W tej wąskiej grupie mieści się jeszcze węższa: autentyczni spekulanci, którzy wiedzieli, jak zarobić i jak się zabezpieczyć od ryzyka – celowo o tym wspominam, bo przyklejanie etykietki spekulanta każdemu kredytobiorcy to gigantyczne nadużycie.

Przecież ci ludzie nadal na dobrą sprawę nie wiedzą, jaki produkt bank im wcisnął. Często nie wiedzą nawet, czy bank miał prawdziwe franki, aby im tego kredytu udzielić.

Proszę? [mainstreamowy dziennikarz nigdy w życiu nie słyszał o udzielaniu przez bank kredytów od sumy (i waluty), której bank mógł w ogóle nie posiadać – przyp. TAW].

– To skomplikowane, więc poprzestańmy na pytaniu:

czy te tzw. kredyty indeksowane to są w ogóle kredyty we frankach?

To wygląda trochę tak: klient jest zawsze obciążony ryzykiem wzrostu kursu waluty, a bank zabezpieczył się na każdą ewentualność – wzrostu i spadku. To by oznaczało, że banki doskonale rozumiały istotę ryzyka i po swojej stronie zredukowały je do minimum – natomiast klient nie miał do tego ani wiedzy, ani narzędzi.

KNF powinna się przyjrzeć, w jaki sposób banki zabezpieczały te kredyty. Bo jeśli stały za tym pozabilansowe instrumenty, tzw. swapy, a klient nic o tym nie wiedział – to bez swojej wiedzy załapał się nie na kredyt, a na spekulacyjny instrument finansowy.

Pan opisuje sytuację, w której klienci są przedmiotami w grze. Co oni dzisiaj mają zrobić, żeby się upodmiotowić jako strona umowy?

– Mogą się organizować. I chyba tego banki się boją najbardziej. Jeśli za kredyty frankowe nie wezmą się politycy, to lada moment wezmą się sądy. O wyrokach, które już w takich sprawach zapadały, jest ciągle zbyt cicho – ale bankom one nie wróżą najlepiej.

Przed rozmową z Panem to sprawdziłem. Praktycznie każdy bank, który udzielał tych kredytów, za parę miesięcy może stanąć w obliczu pozwu zbiorowego. Niektóre już stoją.

– Festiwal tych pozwów może trwać latami. Polski sektor bankowy będzie w tych sprawach rozmieniać na drobne swoją reputację, z którą i tak ma już teraz wielki problem. Jeśli miałoby się okazać prawdą to, że banki wpuściły nieświadomych klientów w spekulację walutową, to prezesi tych banków powinni rozważyć, czy aby nie lepiej już teraz proponować tym klientom jakieś ugody.

Podejrzewam, że w amerykańskich realiach ktoś by po prostu uznał, że lepiej przewalutować takie kredyty po kursie z dnia ich uruchomienia i przełknąć straty – bo sama ewentualność, że przyjdzie ktoś z Departamentu Skarbu i zacznie grzebać w papierach, brzmiałaby znacznie groźniej.

Myśli Pan, że „frankowicze” masowo pójdą do sądów?

– Jeśli politycy zostawią ich samych w starciu z bankami, to spora część z nich może nie mieć innego wyjścia. Sam jestem ciekaw, jak się „frankowicze” ustawią do tej fali. To niejednorodna grupa. Są w niej 30–40-latkowie – aktywni na rynku pracy, ambitni. Państwo do nich nie dokłada – to oni na nie pracują.

Coś ważnego nam w tej dyskusji umyka: w poprzedniej dekadzie masa młodych ludzi z Polski uciekła, a spora część „frankowiczów” to są ci, którzy właśnie wtedy uznali, że to tu chcą żyć. Na ogół dlatego wzięli długoletni kredyt na mieszkanie. Rzeczpospolita Polska ponosi część winy za to, że wpakowali się we frankową pułapkę. Powinna im teraz pomóc się z niej wydostać – nie „z naszych podatków”, tylko przez wyegzekwowanie od banków odpowiedzialności za zastawienie tej pułapki.

Może ich też w bagnie zostawić. Wtedy tysiące ludzi, którzy zaczynali tu budować swoją przyszłość, nie tylko stracą do tego państwa jakikolwiek szacunek. Oni i ich dzieci mogą się zmienić w jego zaprzysięgłych wrogów. Na miejscu polityków traktowałbym to zagrożenie poważnie.

źródło: http://biznes.onet.pl/waluty/wiadomosci/zorganizowanych-frankowiczow-banki-beda-sie-bac-najbardziej/r7hyme

*Z prawnego punktu widzenia było to właśnie bankowe „narzędzie spekulacyjne”, a nie „kredyt we frankach”, gdyż był to de facto kredyt w złotych polskich – przyp. TAW.

Cezary Kaźmierczak (ur. 1964) – Prezes Związku Przedsiębiorców i Pracodawców, Partner w agencji MMT Management. W latach 80. podziemny wydawca i konspirator. Lata 1989-1996 spędził w Stanach Zjednoczonych, gdzie był m.in. redaktorem naczelnym polonijnego Dziennika Chicagowskiego oraz Kuriera. Po powrocie do Polski został dyrektorem sprzedaży Radia RMF FM, a następnie, w 1997 roku założył firmę szkoleniową Midwest ITSE. W 2000 roku założył agencję MMT Management, zaś w 2010 roku Związek Przedsiębiorców i Pracodawców. Jest aktywnym komentatorem i uczestnikiem życia publicznego.

Blog Cezarego Kaźmierczaka:

http://wei.org.pl/blog-show/run,blog,author,60.html