—
Ale to, co dotyka obecnie ten gabinet, jest w ogromnej mierze dziełem Donalda Tuska. To najsłynniejszy uciekinier współczesnej Polski wybrał te „orły”, które dały się nagrać w dwóch warszawskich restauracjach, gdzie pokazali się jako zwykła pazerna i interesowna żulia, a nie elita władzy.
Wskazani przez Kopacz do politycznego odstrzelenia Sikorski, Arłukowicz, Biernat, Karpiński, Rostowski, Baniak, Gawłowski czy Tomczykiewicz to wybrańcy Tuska. Niebywała degrengolada wyłaniająca się z nagrań i akt prokuratorskiego śledztwa w tej sprawie ukształtowała się, a potem systematycznie pogłębiała za premierowania Tuska.
Jego dziełem jest też Elżbieta „Ale jaja, ale jaja” Bieńkowska, której wspaniałomyślnie umożliwił ucieczkę „od tego syfu” do Brukseli, dokąd sam czmychnął.
Donald Tusk uciekł, ale absolutnie nic go nie rozgrzesza. Bo to on stworzył patologiczny system, który został obnażony tylko dlatego, że ktoś tych wszystkich wygarniturowanych meneli nagrał. A teraz Tusk udaje, że to nie jego sprawa. Oczywiście, że jego, bo to styl sprawowania władzy, który Tusk rozwinął, wyprodukował te wszystkie okazy występujące pod przebraniem ministrów, wysokich urzędników, prezesów wielkich spółek czy doradców. Ta menażeria rozbestwiła się, zdemoralizowała, skorumpowała i nadęła pychą oraz bezgraniczną pogardą dla zwykłych ludzi u boku obecnego „prezydenta” Europy.
To, co się działo w rządzie, było ściśle splecione z partią. To Tusk wprowadził w PO zasadę dintojry jako jedynego sposobu rozwiązywania problemów.
To wszystko usłyszeliśmy na nagraniach z czasu walki Grzegorza Schetyny z Jackiem Protasiewiczem o przywództwo w strukturach PO na Dolnym Śląsku.
Nagrania z warszawskich restauracji robią tylko większe wrażenie, bo wygarniturowani menele są ze znacznie wyższej półki i mają bez porównania większą władzę.
Tusk odstawia teraz cyrk ze zdystansowaniem się od polskich spraw, ograniczając się do powściągliwych recenzji i dobrych rad. Ale przecież ten cały brud i okropny zapach, jaki niemal codziennie skądś wyłazi i wypełza, ma jego podpis, autoryzację i potwierdzenie odciskami palców oraz śladami DNA.
On w porę uciekł właśnie dlatego, że doskonale wiedział, jakie zgliszcza po sobie zostawia. I to okropne dziedzictwo Tuska nie wynika wcale z tego, że tak po prostu wyszło, choć intencje były jak najbardziej szlachetne. Nic podobnego.
Właśnie taki zdegenerowany układ pozwolił Tuskowi na utrzymanie władzy przez siedem lat. Bo w tym całym bajzlu musiał istnieć rozjemca i ostateczny arbiter, który wszystkie gryzące się sfory trzymał na uwięzi i ściśle reglamentował im dostęp do koryta. Mógł być przez wielu znienawidzony, ale był potrzebny jako sędzia. Inaczej wszyscy by się pozagryzali. A poza tym musiała istnieć jakaś hierarchia dziobania, bo nawet przy największej skali korupcji i złodziejstwa dla wszystkich by nie starczyło.
W demokratycznym i transparentnym systemie, w którym nie ma wojen wewnętrznych, knucia i politycznych egzekucji, nie ma wystarczających emocji i motywacji potrzebnych do popierania lidera i uznawania go za zbawcę, a przynajmniej gwaranta trwania układu przynoszącego korzyści jego uczestnikom.
Zwolennicy i tak nie zdawali sobie sprawy, że te gry są puste i niezwykle destrukcyjne dla państwa i Polaków jako wspólnoty. Ważne było wrażenie, że Tusk nieustannie coś wygrywa, choćby obiektywnie nie miało to większego sensu i znaczenia.
Oczywiście nie twierdzę, że ekipa Ewy Kopacz jest lepsza, choćby dlatego, że sama pani premier była jednym z filarów pierwszego rządu Tuska, a potem jego namiestnikiem w Sejmie. Ewa Kopacz jest krwią z krwi Tuska, bo gdyby było inaczej, nie byłaby dziś premierem i p.o. szefowej partii. Jest krwią z krwi także dlatego, że wielu ludzi Tuska – również nagranych, ale jeszcze te taśmy nie wyciekły – zasiada w jej rządzie.
Ewa Kopacz zrobiła niewielki face lifting, ale system stworzony przez Tuska wciąż trwa, choć pewnie największe pasożyty musiały się na trochę przyczaić, bo klimat nie jest dobry po ujawnieniu taśm i prokuratorskich akt.
Żadne mniej lub bardziej „reformatorskie” rządy PO nie są w stanie niczego zmienić, bo musiałyby popełnić samobójstwo. I tak je zresztą popełniają, tylko to samobójstwo jest rozciągnięte w czasie.
autor: Stanisław Janecki
Niestety, pierwsza ogólna konkluzja, jaka przychodzi na myśl, to ta, że – jakkolwiek fatalnie może to zabrzmieć – przy obecnym rządzie pani Kopacz rząd Donalda Tuska był hiperprofesjonalny. Dotyczy to także – o zgrozo! – ministra spraw zagranicznych.
Dla wszystkich jest już chyba jasne, że klucze w doborze nowych ministrów były dwa. Po pierwsze – opanowanie frakcyjnych podziałów w PO; po drugie – klucz towarzyski, czyli psiapsiółki pani Kopacz. W żadnym wypadku nie było mowy o kryterium kompetencji, bo tak się składa, że z rządu wylecieli relatywnie najlepsi ministrowie, zastąpieni przez ludzi niemających pojęcia o powierzonych im dziedzinach. Dlaczego tak? Po pierwsze – ponieważ o wiele słabsza od Tuska Ewa Kopacz musi żonglować posadami, aby uzyskać jako taki spokój w swoim ugrupowaniu.
Tusk mógł sobie pozwolić na stosowanie innych metod, dzięki czemu swoje kolejne gabinety układał z częściowym choćby uwzględnieniem kompetencji szefów resortów, rozumianej przynajmniej jako ogólne zorientowanie w danej dziedzinie. Kopacz tego luksusu nie ma. I – po drugie – może wierzyć w medialną ochronę, która miałaby maskować nawet najgorsze potknięcia jej podopiecznych. Czy tę ochronę poza „Gazetą Wyborczą” znajdzie, to inna sprawa.
Sama pani premier zaprezentowała się podczas pierwszej konferencji nie tyle od najgorszej strony, co od swojej strony naturalnej. Innej nie ma. Kopacz taka po prostu jest: mało inteligentna, niesamodzielna umysłowo, pretensjonalna, nierozumiejąca ani znaczenia, ani wydźwięku własnych słów.
To zwykła prowincjonalna lekarka, rzucona na wodę o wiele dla niej zbyt głęboką. Przy czym w tym wypadku słowo „prowincjonalny” nie oznacza pochodzenia z prowincji w dosłownym znaczeniu tego słowa, ale specyficzny stan umysłu.
Sposób, w jaki kandydatka na premiera postanowiła zaprezentować swoich współpracowników – skrajnie infantylny i żenujący – pozwala wyciągnąć wnioski na temat przygotowania i charakteru pani Kopacz. Widać zatem, że nie panuje ona nad materią podwójnie. Po pierwsze – nie potrafi przedstawić swoich ludzi choćby udając, że mają jakieś rzeczywiste kompetencje, ale robi to, jakby – tu celne porównanie Aleksandry Jakubowskiej – przedstawiała członków szkolnego samorządu. Ten infantylny rys osobowości byłej marszałek Sejmu napawa niepokojem. Po drugie – co bardzo ciekawe – jest kompletnie nieporadna piarowo, czyli nie radzi sobie w dziedzinie, która była naturalnym środowiskiem samego Tuska. Po trzecie wreszcie – jest najzwyczajniej w świecie mało inteligentna. Inteligencja bowiem oznacza, że ma się świadomość sposobu, w jaki się mówi, znaczenia własnych słów i potrafi się przewidywać sposób, w jaki zostaną odebrane. Sposób przedstawienia ministrów został zapewne wcześniej zaplanowany i może nawet można było – nie rezygnując z nieco familiarnej i luźnej formy – z tym scenariuszem wygrać. Problem leży jednak nie w samym pomyśle, ale w pani premier.
Jak już w innym miejscu pisałem – z próżnego i Salomon nie naleje, a Ewa Kopacz jest pod względem potencjału piarowego próżnią doskonałą. Widać to było również w przypadku wątku kobiecego, który pani premier wtrąciła kilkakrotnie, zwłaszcza w swojej bełkotliwej i szkodliwej wypowiedzi na temat konfliktu rosyjsko-ukraińskiego. Nietrudno domyślić się założeń tej gry: opiekuńcza kobieta kontra stetryczały lider opozycji; złośliwość kontra kobieca łagodność; do tego wzięcie feministek pod włos. I znów – może i ta narracja miałaby jakieś szanse powodzenia, gdyby nie osoba, która ma w niej odgrywać główną rolę.
Oczywiście merytorycznie jest to postawa nie do obrony. W gruncie rzeczy Kopacz staje się największym wrogiem feministek, bo jej narrację należy odczytywać jako próbę uzasadniania miękkości i nieporadności właśnie płcią.
Z punktu widzenia interesu państwa zaś jest to już kompletny dramat. Wygłaszając swoje dziwaczne słowa o Ukrainie i stosunku Polski do konfliktu, Kopacz dowiodła, że – po pierwsze – nie ma pojęcia, o czym mówi; po drugie – że albo nie zdaje sobie sprawy, albo nie interesuje jej i nie bierze pod uwagę, że każde słowo dotyczące tak istotnego strategicznie tematu jest natychmiast analizowane w kilku ważnych stolicach, a jeśli tylko można – podchwytywane przez zagraniczne media w swoich celach. Nie inaczej stało się i tym razem.
Jaka by nie była przyczyna takiego jej postępowania, jest to świadectwo skrajnej nieodpowiedzialności. I można się obawiać, że dalej będzie tak samo albo gorzej. Warto też zauważyć, że linia, którą Kopacz wyznaczyła swoją wypowiedzią, różni się zasadniczo od kursu wyznaczanego dotąd przez Sikorskiego i samego Tuska.
Przyjrzyjmy się ministrom. Ostali się ci najfatalniejsi, jak Biernat, Kluzik-Rostkowska czy Arłukowicz. Odeszli ci względnie najmniej źli.
Zamiana Sikorskiego na Schetynę brzmi jak dowcip. Sprawa była prosta – Schetynę trzeba było gdzieś w rządzie umieścić, prawdopodobnie dlatego, że Kopacz przy swojej słabości nie mogła sobie pozwolić na to, aby pozostawał poza kontrolą, a biorąc go do rządu, spełniała zarazem postulaty prezydenta. Poza tym jakakolwiek rządowa posada daje możliwość odpalenia źle sobie radzącego szefa resortu, a powód znajdzie się zawsze. Tym łatwiej, im mniej resort jest dopasowany do zdolności człowieka.
Jeśli czas Sikorskiego się skończył, na jego miejsce można było znaleźć kilka osób z dyplomatycznym obyciem, które przecież i tak realizowałyby strategię PO, ale czyniłyby to w miarę profesjonalnie. I takie sondowanie wśród byłych szefów MSZ się odbywało, ale spełzło na niczym. Schetyna dostał więc to, co było do wzięcia, bez względu na swoje predyspozycje. Teraz napiszę coś strasznego: uważałem Sikorskiego za fatalnego ministra spraw zagranicznych, ale przy Schetynie Sikorski jawi się jako tytan dyplomacji. Sikorski prowadził politykę dla Polski fatalną, charakterologicznie był na to stanowisko absolutnie nieodpowiedni, miał jednak przynajmniej potencjał środków, dzięki którym w rzadkich porywach mógł dla Polski coś załatwić: znajomości, rozpoznawalność na salonach, znakomity angielski. Czyli warsztat dyplomaty.
Postawienie na jego miejscu Schetyny w takiej sytuacji międzynarodowej, w jakiej się znajdujemy, to jak posadzenie za sterami samolotu, któremu kończy się paliwo, ślusarza od śrubek. Ale tak wynikało z politycznej układanki, wobec której interes państwa został uznany za nieistotny.
Tusk zabiera z sobą do Brukseli wiceministra spraw zagranicznych Piotra Serafina, zatem jakąś nadzieję na to, że MSZ nie wejdzie w całkowity dryf, daje jedynie nowy minister ds. europejskich, czyli zdymisjonowany Rafał Trzaskowski, dotąd minister cyfryzacji i administracji.
Kolejna względnie dobrze oceniana osoba, były (dobrze oceniany) polski eurodeputowany, który zrezygnował z mandatu, aby wejść do rządu. Na jego miejsce przyszedł Andrzej Halicki, którego kompetencje w dziedzinie informatyzacji i cyfryzacji sprowadzają się do umiejętności korzystania z tableta. Tymczasem to – nie wspominając o administracji – sfera bardzo trudna, trzeba się ścierać z problematyką milionowych przetargów i obsługą systemów informatycznych, które wciąż działają fatalnie. Ciekaw jestem, co nowy minister mógłby nam na przykład powiedzieć na temat spopularyzowania i przede wszystkim dostosowania do potrzeb obywateli systemu ePUAP. O ile w ogóle wie, co to takiego.
Ale Halicki musiał do rządu wejść, bo tak kazała logika wewnątrzpartyjna. „No to na co tam rzucimy Andrzejka?”. „Dajmy go na cyfryzację i administrację, Trzaskowskiemu się da kopa, to szczyl jest, nie liczy się”.
Marek Biernacki w tandemie z Michałem Królikowskim również radził sobie jako tako z powierzoną mu materią. Cezary Grabarczyk, „który kocha ludzi” na jego miejscu to dowcip.
Być może jednak największym dowcipem w nowym rządzie jest pani Piotrowska w jednym z najtrudniejszych, najbardziej skomplikowanych resortów, gdzie kapitulowali nieporównanie poważniejsi od niej gracze.
Powierzenie Ministerstwa Spraw Wewnętrznych przez Ewę Kopacz swojej koleżance, której polityczne doświadczenie jest, delikatnie mówiąc, mizerne, musiało wywołać w Komendzie Głównej Policji i innych strukturach podległych MSW salwy rubasznego śmiechu.
Z punktu widzenia ludzi służb mianowanie tej pani na szefa resortu siłowego musi wyglądać tak, jakby ministra nie było. Obywatelom wróży to jednak jak najgorzej, bo wraz z wyznaczeniem pani Piotrowskiej wszelka kontrola nad policją, strażą graniczną czy pożarną staje się fikcją. Bartłomiej Sienkiewicz, owszem, był postacią groteskową, ale nie można mu było odmówić inteligencji. Jego następczyni, była bydgoska wojewoda… cóż…
Jedynym jaśniejszym punktem w obecnym gabinecie może być nowy wicepremier – Tomasz Siemoniak, nadal minister obrony. Oczywiście jego nowa rola nie wzięła się z faktu, że pani premier ma świadomość własnych ograniczeń. To trybut na rzecz Pałacu Prezydenckiego. Można jednak mieć nadzieję, że Siemoniak, który intelektualnie przewyższa znacznie średnią nowego rządu, a z racji funkcji musiał mieć świadomość szerszego kontekstu, w jakim funkcjonuje nasze państwo, będzie w stanie jakoś sytuację ratować.
Mamy zatem rząd groteski narodowej. Jak sięgnąć pamięcią w dzieje III RP, nie było jeszcze na stanowisku premiera osoby tak intelektualnie płytkiej.Wszyscy dotychczasowi premierzy – Mazowiecki, Bielecki, Suchocka, Olszewski, Cimoszewicz, Oleksy, Kaczyński, Tusk, Belka, Miller – niezależnie od ich politycznej afiliacji i poglądów, byli ludźmi ogarniającymi skomplikowaną materię rzeczywistości w stopniu wystarczającym do kierowania dużym państwem. Lekarka z Radomia jest tu wyjątkiem, co słychać przy okazji każdej jej wypowiedzi. Polska oczywiście i ten kabaret jakoś przetrzyma. Zwłaszcza że można mieć nadzieję, iż nie potrwa on dłużej niż rok. Nie łudźmy się jednak, że kabaretowe rządy pozostaną bez wpływu na stan i pozycję naszego państwa. I dlatego nie wolno zapominać, że ostateczną odpowiedzialność za taki stan rzeczy oraz za skład rządu ponosi nie rozhisteryzowana prowincjonalna pani doktor, ale Donald Tusk.
Przy tej okazji trzeba też wspomnieć o opozycji. Jej odpowiedź na montypythonowski rząd jest, jak na razie, raczej cicha. To może się zmienić, ale jest też świadectwem słabego przygotowania. Jarosław Kaczyński wielokrotnie wypowiadał się przeciwko stworzeniu gabinetu cieni. Tymczasem gdyby taki gabinet istniał, odpowiedź mogłaby być sprawna i natychmiastowa.