Schwytanie dwóch szpiegów Rosji to kropla w morzu. Rosyjskich agentów są w Polsce tysiące

ambasasa

Cwilny kontrwywiad (ABW) schwytał wojskowego szpiegującego na rzecz Rosji. I jeszcze szpiega cywila. Wydawałoby się, że to świetnie, bo od lat żadnego agenta Rosji nie złapano. W rzeczywistości nie jest świetnie, a po prostu fatalnie. Nie dlatego, że zneutralizowano dwóch agentów, lecz że tylko dwóch. Z raportów wywiadów Niemiec, Francji, Wielkiej Brytanii, Szwecji, Finlandii czy Czech wynika, że Polska należy do wąskiej grupy państw UE najbardziej narażonych na rosyjską penetrację. I jest przez Rosję szpiegowana na wielką skalę. Co oznacza także istnienie na naszym terytorium bardzo rozbudowanej siatki agentury ofensywnej Rosji, licznych tzw. śpiochów oraz wielokrotnie liczniejszej sieci agentów wpływu. Ale polskie państwo, a szczególnie jego tajne służby o tych siatkach albo nie mają pojęcia, albo nie są w stanie nic im zrobić.

Znając metody działania Rosjan, trzeba zakładać, że poza oficerami Rosjanami działającymi w Polsce pod przykryciem (dyplomatycznym, biznesowym, dziennikarskim itp.), mają oni swoich agentów w wojsku, policji, straży granicznej, służbie celnej oraz – co najbardziej niebezpieczne – w polskich tajnych służbach! Biografie wielu oficerów dawnej WSI dowodzą, że byli oni werbowani na dużą skalę (nie tylko podczas szkoleń i kursów w ZSRR, a potem w Rosji), i ta agentura nigdy w III RP nie została dobrze rozpoznana, nie mówiąc już o jej neutralizacji czy przewerbowaniu.

To, czego dowiadujemy się o takich esbekach jak morderca księdza Popiełuszki, kapitan Grzegorz Piotrowski, dowodzi, że także oni wysługiwali się służbom ZSRR i realizowali nawet najbardziej trefne zlecenia, np. inwigilacji papieża Jana Pawła II czy wskazywania słabych punktów jego ochrony.

Trzeba pamiętać, że służby ZSRR do 1990 r. miały dostęp do teczek agentury SB i Wojskowej Służby Wewnętrznej (WSW), więc po 1990 r. miały szerokie pole do szantażu wielu agentów służb PRL oraz ich przejmowania. Tymczasem w Polsce nigdy nie powstał nawet raport o skali tych przejęć, nie mówiąc o wytypowaniu osób, które Rosjanie skłonili do współpracy. Wielu z tych ludzi mogło potem typować kolejnych kandydatów do werbunku, a część z nich stała się agentami.

To wszystko oznacza, że skala agentury Rosji w Polsce najpewniej przekracza najśmielsze wyobrażenia.

Ze wskazanymi wyżej trzema rodzajami agentury powinny walczyć służby kontrwywiadu (ABW i SKW), ale nie ma żadnych dowodów, żeby odnosiły na tym polu jakieś sukcesy. Schwytanie dwóch agentów wiosny nie czyni.

Poza agenturą niejako „zawodową” mamy w Polsce legion agentów wpływu Rosji, działających w biznesie, mediach (w tym szczególnie na różnych portalach „zorientowanych na wschód”), na uczelniach, w stowarzyszeniach, instytucjach kultury, ale też w urzędach, partiach, samorządach, funduszach czy fundacjach. Oczywiście w demokratycznym państwie nie można takich ludzi po prostu zamknąć, ale można zrobić wiele, żeby wspieranie obcego państwa im się nie opłacało. O tym się głośno nie mówi, ale każde państwo ma narzędzia, dzięki którym można zapobiec szkodliwej działalności obcej agentury wpływu. I wiele państw je stosuje. W Polsce musi być inaczej, bo absolutnie nie widać ograniczania działań agentury wpływu, lecz przeciwnie – jest ona coraz bardziej bezczelna i ekspansywna. Co oznacza, że

polskie służby nie mają nawet stosownej wiedzy o uplasowaniu agentów wpływu, 

o sposobach ich wynagradzania (niekoniecznie pieniężnych), o ich powiązaniach z mocodawcami poprzez skomplikowane sieci pośredników z Zachodu, o ich modus operandi czy o ich powiązaniach z agenturą wpływu Rosji w innych krajach UE. W wielu państwach Unii tajne służby mają bogatą wiedzę o agenturze wpływu Rosji (np. w Niemczech, Wielkiej Brytanii, Szwecji czy Finlandii, a nawet w Estonii) i umiejętnie ją neutralizują.

W Polsce ta agentura hasa w najlepsze i czuje się kompletnie bezkarna.

I nie wiadomo, czy polskie służby nie są w stanie agenturze Rosji przeciwdziałać, czy zwyczajnie nie chcą, bo takie zachowanie było w ostatnich latach premiowane. Mieliśmy przecież reset w relacjach z Rosją. Ten reset wyglądał tak, że

Polska właściwie zrezygnowała z wszelkich działań wobec rosyjskiej agentury, natomiast Rosja ogromnie ją w tym czasie rozbudowała. Obecnie Polska jest rajem dla rosyjskiej agentury działającej we wszelkich znanych formach i zatrzymanie dwóch agentów tego nie zmienia.

Żeby mówić o skuteczności walki z agenturą, trzeba by bardzo wzmocnić tę część kontrwywiadu (cywilnego i wojskowego), która zajmuje się Rosją. I na to natychmiast powinny się znaleźć pieniądze, bo ta agentura bardzo Polsce szkodzi. Zasadniczo powinien się też zmienić klimat przyzwolenia, także społecznego, na bezczelne, prowokacyjne i tupeciarskie działania agentury wpływu. Bez tego Polska będzie równie bezbronna, jak wtedy, gdyby nie miała armii.

Reklama

Grzegorz Braun: Komentarz do afery podsłuchowej

braun

Szanowny Panie Redaktorze,

Z powodu natłoku nawału (montaż filmu) nie zdołam szerzej skomentować bieżących drgawek terminalnych, w jakie wpadła w ostatnich dniach atrapa państwa polskiego – oto zatem tylko garstka spostrzeżeń w paru kwestiach.

1. Dlaczego premier Tusk zwlekał aż dwie doby z zajęciem stanowiska w najnowszej „aferze podsłuchowej”?

– Ponieważ jego miejscowym kontrolerom-prowadzącym nie od razu udało się dodzwonić do swych przełożonych-operatorów, którzy znów potrzebowali czasu, by uzyskać wytyczne od najwyższych miarodajnych zwierzchników. Ci ostatni zaś potrzebowali przecież najpierw dostać kompletne dossier sprawy z tłumaczeniem co celniejszych passusów nagrań – przy czym najwięcej czasu zajęło poszukiwanie niemieckiego idiomu ekwiwalentnego dla „ch.., d… i kamieni kupa”. Tymczasem kanclerz Merkel była akurat zajęta fotografowaniem się w męskiej szatni w Brazylii – co dodatkowo skomplikowało i opóźniło obieg informacji i dyspozycji. I stąd zwłoka aż do popołudnia – aby, uwzględniwszy różnicę czasu na zachodniej półkuli, właściciele Tuska zdążyli spokojnie zjeść poniedziałkowe śniadanie.

2. Dlaczego funkcjonariuszom ABW nie udała się akcja w redakcji „Wprost”?

– Ponieważ niektórzy ze zgromadzonych tam niezależnych dziennikarzy okazali się starsi rangą i godniejsi funkcją.

3. Dlaczego kanapy w salonach Księstwa Warszawskiego solidarnie zatrzęsły się z oburzenia?

– Bo najwyraźniej już nie tylko można, ale nawet trzeba. W nowym rozdaniu potrzebne będą nowe twarze – i to jest doskonała okazja, by zrobić sobie korzystny „lifting”. Czas bowiem najwyższy uwiarygodnić się na nowy etap.

4. Jaki będzie ten nowy etap?

– Projekt docelowy pozostaje niezmieniony: kondominium rosyjsko-niemieckie pod żydowskim zarządem powierniczym. Ale chwilowa mądrość etapu być może wymagać będzie fazy pośredniej, w której do partycypacji w fasadzie władzy dopuszczeni zostaną p.o. patriotów – aby to oni właśnie podżyrowali wobec narodu akty i zaniechania niezbędne dla wdrożenia projektu docelowego. Kiedy zrobią swoje, będzie ich można łatwo zdjąć ze sceny – wdrażając intensywną kampanię „antyfaszystowską” na skalę międzynarodową. Być może synchronicznie odpalony zostanie wreszcie „kryzys finansowy” – do czego również bardzo przydatny będzie krótki epizod „rządów prawicowych”, żeby było na kogo zwalić winę. W tej sytuacji ostateczną instalację na ziemiach polskich nowego projektu geopolitycznego będzie można przedstawić jako „plan ratunkowy” – tak aby na koniec tubylcy sami oklaskiwali swoich kolonizatorów. Jeśli jednak badania nastrojów i opinii wykażą, że pozostała jeszcze grupa nie do końca zdezorientowanych Polaków jest na tyle pokaźna, by nastręczać jakichkolwiek trudności – nie da się wykluczyć pacyfikacji (nota bene: ustawa legalizująca działania służb obcych państw na terenie Polski, a także scenariusze ćwiczeń i gier wojennych wojska i policji w ostatnich latach). Całkiem możliwy jest również wariant autopacyfikacji – która nastąpić może w wyniku przekierowania sentymentów patriotycznych na konflikt np. z jedną z ościennych republik (której obywatele w tym samym czasie podlegać będą analogicznej operacji).

5. Co robić?

Przede wszystkim: nie dać się pozabijać. Nie dać się jeszcze gruntowniej ograbić. (…) Nie wolno zaniżać aspiracji, nie wolno zadowalać się półproduktem i atrapą – trzeba żądać po prostu niepodległego państwa (…).

Z poważaniem

Grzegorz Braun

Legitymizm.org

Tusk brał niemieckie pieniądze…

piskorz

„Donald Tusk w tym czasie sypał pieniędzmi” – ujawnia były członek Kongresu Liberalno-Demokratycznego

 

– Powinna powstać komisja śledcza do zbadania afer Donalda Tuska – mówi Krzysztof Wyszkowski, były członek Kongresu Liberalno-Demokratycznego, z którego wystąpił po konflikcie z kierownictwem partii na tle ujawnienia przez niego w maju 1992, że ówczesny minister spraw zagranicznych Krzysztof Skubiszewski był agentem SB.

Paweł Piskorski, były sekretarz generalny KLD ujawnia w tygodniku „Wprost”, że partia Donalda Tuska była finansowana przez niemieckie CDU. W tym samym czasie Piskorski prowadzi własną kampanię wyborczą do Parlamentu Europejskiego. Wierzy Pan Piskorskiemu?

Krzysztof Wyszkowski: – Znam Pawła Piskorskiego i on w KLD był naprawdę ważną osobą z dostępem do najważniejszych informacji z tego okresu. Piskorski razem z Tuskiem prowadził wtedy biuro partyjne w hotelu Mariott. Jak rozumiem Paweł Piskorski nie jest samobójcą i ujawnia tylko część posiadanej wiedzy. Przekazanie pełnej wiedzy mogłoby go narazić na osobiste kłopoty. Sam funkcjonował w tym środowisku i część z tych nieprawidłowości pogrążałaby też jego.

W co gra Piskorski?

– Zwykłą strategią polityczną jest przekazanie części prawdy, by partnera skłonić do pożądanych zachowań. Na użytek tych wyborów, wzmocnienia pozycji politycznej, czy z powodów osobistych Paweł Piskorski zdecydował się teraz, po 20 latach powiedzieć więcej niż kiedykolwiek na temat finansowania KLD. Dobrze, że teraz zaczął mówić. Teraz rolą dziennikarzy jest zmusić Donalda Tuska po powiedzenia całej prawdy w tej sprawie.

Powinna powstać komisja śledcza ws. finansowania partii politycznych przez kapitał zagraniczny?

– To nie pierwsza afera związana z liderem PO. Donald Tusk to kopalnia afer. Właściwie każda rzecz, której się dotknął nadaje się do zbadania przez odpowiednie instytucje. Przede wszystkim powinna powstać komisja śledcza do zbadania afer Donalda Tuska.

Jeśli rzeczywiście Niemcy na początku lat 90. inwestowali pieniądze w Tuska, to chyba się opłaciło?

– Jego kariera robi wrażenie od dawna. Od nikomu nieznanego chłoptysia ze wsi do członka Komisji Likwidacyjnej Robotniczej Spółdzielni Wydawniczej „Prasa-Książka-Ruch”, gdzie siedział razem z Janem Bijakiem, ówczesnym redaktorem naczelnym „Polityki”. Oni dzielili gigantyczny majątek i fenomenalne kompetencje i wpływy! Jeżeli razem z innymi członkami komisji rozdawał tytuły i pieniądze poszczególnym redakcjom, to Tusk faktycznie kształtował ład medialny i komunikację społeczną, która funkcjonuje do dzisiaj.

Jednym słowem Niemcy wiedzieli w kogo zainwestować…

– To nie jest tak, że Niemcy proroczo wiedzieli w kogo warto zainwestować, kto zostanie kiedyś premierem. Pukali w różne drzwi, proponowali pieniądze i stwierdzali, który człowiek „się nadaje”. Ja w tym czasie nigdy bym nie podejrzewał, że Donald Tusk zrobi taką karierę. Sam o sobie mówił, że jest tylko „macherem z zaplecza”. Takie „decyzje inwestycyjne” podejmowano po kontakcie bezpośrednim.

Pana, jako członka KLD również wtedy zapraszano na takie spotkania?

– Tak, w tym czasie i mnie zapraszano do różnych ambasad, różne majętne środowiska proponowały rozmowy. Sprawdzali czy nadaję się na takiego partnera, czy mi też można coś konkretnego zaproponować. Loty na riwiery prywatnym samolotem – takich zaproszeń było sporo. Trzeba tylko było pozytywnie na nie odpowiedzieć. Nikt proroczo nie zdawał sobie sprawy z kariery Donalda Tuska, tylko ktoś zapukał, sprawdził i uznał, że on się nadaje. I Donald Tusk się nadał! Sprawdził się doskonale jako ten  „macher z zaplecza”, który zajmuje się nie strategią dla Polski, tylko interesami wpływowych grup.

Co miało wpływ na taką, a nie inną karierę Donalda Tuska?

– To jest człowiek wychowany na podwójnej kulturze. Mówi, że to kaszubska kultura, ale w jego przypadku to kultura polsk-niemiecka, a dokładnie mówiąc niemiecko-polska, gdzie Niemcy to podmiot nadrzędny, przy którym „polskość to nienormalność”, jak to stwierdził sam Tusk. To tradycja niemieckiej wyższości i w sytuacji gdy, jak rozumiem zgłasza się ktoś z Niemiec zachodnich, to on podchodzi z szacunkiem do takiej propozycji. Sam żywi od lat pogardę do wizji polskości, z jej mitami i czynnikami ideowymi, w tym też do katolicyzmu. W tym duecie Niemcy gdańskie zawsze były bardziej protestanckie, Polska katolicka.

Skąd nerwowość samych dziennikarzy w tej sprawie? Niektórzy reagują bardziej agresywnie niż politycy PO.

– To ciekawe, bo gdy się dowiedziałem o tej sprawie, natychmiast pomyślałem, że to będzie papierek lakmusowy: kto mówi własnym głosem, kto jest funkcjonariuszem w dziennikarstwie. Jest w tym drugie dno. Donald Tusk w tym czasie sypał pieniędzmi, KLD organizował wtedy bardzo szerokie imprezy towarzyskie. Zapraszano dziennikarzy, elitę kulturalną i tak zarzucili sieć w to środowisko artystyczno-medialne. Te dziennikarki, które uwodziły konkretnych funkcjonariuszy partyjnych, rzucały się wręcz na nich. Oni nieprzyzwyczajeni do tych warszawskich obyczajów byli w szoku, to też miało na nich osobisty wpływ.

Rozmawiał Samuel Pereira

Niezalezna.pl

Czytaj również:

https://tajnearchiwumwatykanskie.wordpress.com/category/afery-tuska

***