Sztuką „Golgota Picnic” można obrażać uczucia religijne Polaków. A co się działo w czeskiej Pradze, gdy wystawą Polaka Petera Fussa obrażeni poczuli się Żydzi? Przyszedł rabin z psem – i w pół godziny było już pozamiatane…

achtung8

Straszny polski ciemnogród atakuje fundamentalne prawo do wolności wypowiedzi artystycznej – wzmogła się minister kultury Małgorzata Omilanowska, a wraz z nią „Gazeta Wyborcza”, lewica, lewactwo i wszelkiego rodzaju ciotki rewolucji. Tenże straszny polski i katolicki ciemnogród miał się głęboko niesłusznie oburzać na teatralne coś pt. „Golgota Picnic”, okrzyknięte wielką sztuką, a przez to w pełni uprawnione do prowokowania i szargania świętości. W imię wolności sztuki.

Sprawdźmy jednak, jak to jest z tą wolnością sztuki, gdy chodzi o wartości święte dla innych wyznań i kultur, niż te związane z katolicyzmem i polskością.

Oto 21 kwietnia 2009 r. o godzinie 18.00 w galerii NoD w czeskiej Pradze zaplanowano otwarcie wystawy „Achtung” Petera Fussa, trójmiejskiego artysty występującego pod takim właśnie pseudonimem. Fuss wybrał kadry z filmów „Lista Schindlera” Stevena Spielberga i „Pianista” Romana Polańskiego i mocno je powiększył. Na tych powiększeniach widać było niemieckich żołnierzy mordujących Żydów. Tyle tylko, że tym żołnierzom Fuss dorobił opaski z Gwiazdą Dawida. Jak potem opowiadał portalowi Indeks73.pl, zamierzał

„zwrócić uwagę na to, że Izrael używa w stosunku do Palestyńczyków podobnie nieludzkich metod, jakich kiedyś używali naziści w stosunku do Żydów”.

peter fuss achtung9

W tym miejscu warto wyjaśnić, że artysta Fuss do czasu wystawy w Pradze był uważany za szermierza wolności sztuki i bezkompromisowego demaskatora polskiego antysemityzmu. I był równo chwalony przez „Gazetę Wyborczą”, lewicę, lewactwo i ciotki rewolucji. Szczególnie był chwalony w związku z przygotowywaniem wystawy „Jesus Christ King of Poland”, prezentowanej od 25 stycznia 2007 r. w Galerii Scena w Koszalinie. Tam Fuss pokazał powiększenia wpisów na forach internetowych Fronda.pl i Katolik.pl, fragmenty audycji Radia Maryja oraz listę dwóch tysięcy „Żydów i osób pochodzenia żydowskiego” zamieszczoną na stronie Polonica.net. I wszyscy piali z zachwytu, że Fuss genialnie obnażył polski antysemityzm.

Fuss Jesus Christ King of Poland Koszalin_5

Fuss zrobił jednak w Koszalinie coś, co „Gazetę Wyborczą”, lewicę, lewactwo i ciotki rewolucji omal nie doprowadziło do pomieszania zmysłów, bo tego nie było w planach, które znali i chwalili. Na wielkich billboardach w różnych punktach miasta nakleił wybór czarno-białych portretów najbardziej znanych osób z „listy 2000” i te plakaty opatrzył hasłem: „Żydzi won z katolickiego kraju”. I nastąpiła konsternacja, bo chwalący go dotychczas pod niebiosa nie zrozumieli zamiaru artysty i uznali plakaty za ordynarnie antysemickie, podczas gdy one miały antysemityzm piętnować.

„Gazeta Wyborcza” najpierw strasznie się oburzyła, a potem zaczęła przerabiać swoje teksty z wyrazami oburzenia na aprobujące, co było czystą komedią. A zaczęła je zmieniać dlatego, że plakatami Fussa zajęła się prokuratura. Wystawę zamknięto już dzień po wernisażu, galerię oplombowano, a prace zabrała policja. Artystę Fussa oraz szefów galerii zaczęto ścigać z artykułu KK dotyczącego znieważenia funkcjonariuszy publicznych (widocznych na plakatach), a później z artykułu dotyczącego szerzenia nienawiści rasowej, narodowościowej i etnicznej. Czyli prokuratura nic nie zrozumiała z tego, co zamierzał wyrazić artysta Fuss, a co tak wychwalały liberalno-lewicowe media. Nie zrozumieli też miejscowi urzędnicy, którzy zagrozili likwidacją galerii.

peter fuss achtung

Wróćmy jednak do Pragi i wystawy „Achtung” w Galerii NoD. Jak relacjonował Fuss portalowi Indeks73.pl,

zanim wystawę otwarto, do galerii weszło dwóch mężczyzn i kobieta z praskiej gminy żydowskiej, a potem jeszcze rabin i ktoś z psem. I w ciągu pół godziny ci ludzie kompletnie zdemolowali ekspozycję. Prace zerwano, podarto i podeptano, a potem zapakowano i wyniesiono, na koniec szczując protestujących psem i grożąc podpaleniem galerii.

peter fuss rabin

Kiedy krewcy przeciwnicy wystawy dowiedzieli się, że jej autorem jest Polak, poleciały określenia: „polskie świnie” i „Polnische Schweine”. Czeskiego kuratora wystawy próbowano obić i nazwano „czeską lewacką k…ą”.

peter fuss achtung12

Okazało się, że galeria wynajmowała pomieszczenia w kompleksie należącym do gminy żydowskiej. Właściciele zagrozili, że wypowiedzą umowę najmu, zażądali też wpływu na program galerii. Już następnego dnia fundacja nadzorująca galerię wystosowała przepraszający list do gminy żydowskiej i obiecała konsultowanie programu wystaw z żydowską wspólnotą. Informacje o wystawie Fussa usunięto ze strony internetowej galerii, tak jakby prezentacji „Achtung” w ogóle nigdy nie było.

peter fuss achtung13

Obecny wtedy w galerii NoD polski artysta Zbigniew Libera, który zasłynął z tego, że z klocków Lego zrobił makietę obozu koncentracyjnego, dyplomatycznie zniknął, a potem uznał wystawę Fussa za wysoce „nieodpowiedzialną”. „Gazeta Wyborcza”, lewica, lewactwo i ciotki rewolucji uznały z kolei, że to, co się stało w Pradze, nigdy się nie zdarzyło i wszystko przemilczały.

Jak widać są różne miary wolności artystycznej – zależne od tego, kogo ta wypowiedź dotyczy i kogo dotyka.

Reklama

Tusk chce zakopać aferę nagraniową i liczy, że wakacje wpłyną na zbiorową amnezję

sprzątaczka

Donald Tusk ma plan: przeczekanie afery. Wszelkie decyzje personalne mają być przesunięte na czas po wakacjach. Co oznacza, że ich właściwie nie będzie. A jeśli nawet, to będą przedstawiane jako takie, które nie mają związku z aferą podsłuchową. Ot, premier zaprezentuje kolejne nowe otwarcie, czyli odpali następny kapiszon. Wakacje mają zmęczyć opinię publiczną i wyciszyć sprawę, bo komu chciałoby się śledzić aferę w środku kanikuły. A po wakacjach znajdzie się coś gorętszego albo posypią się prezenty od władzy, żeby przykryć poaferowe pozostałości.

Opozycja będzie oczywiście „fikać”, żeby sprawy nie zakopano, ale większości zdolnej powołać np. komisję śledczą nie ma szans stworzyć. PO i PSL oraz wolni strzelcy zapewnią bowiem rządowi spokój co najmniej do jesieni. W tym czasie tajne służby zrobią wszystko, żeby nie wybuchły żadne miny. Zresztą już to robią, a poza tym służby są prawie na pewno elementem tej układanki, którą mają zdemaskować, więc różne grupy wewnątrz nich bez większego trudu uzgodnią status quo. A na najbardziej tajnym poziomie, czyli między uprawomocnionymi pośrednikami miedzy władzą a grupą (grupami) interesów dysponującą (dysponującymi) nagraniami, toczą się negocjacje, żeby najważniejsze podsłuchy nie ujrzały światła dziennego.

World Press Photo 2014

Mamy zatem do czynienia z rzeczywistością mafijną, tyle że nikogo nie sposób złapać za rękę, bo mafia tak działa, żeby wyjawienie prawdy nikomu się nie opłacało.

Czyli działa coś, co można nazwać „doskonałym trzymaniem”.

Nawet jeśli lojalne wobec rządu elementy tajnych służb czegoś się na temat istoty nagrań dowiedzą, ich polityczni dysponenci nie pozwolą im swobodnie działać, żeby nie doprowadzić do „kryzysu państwa”. Najpewniej zresztą negocjujący podrzucą jakieś fikcyjne tropy prowadzące na manowce, ale na tyle prawdopodobne i wiarygodne, żeby ta lojalna część służb na długo miała co robić. A potem się okaże, że „nic nie jest takie, jak się państwu zdaje”. Ale na poziomie najważniejszych graczy wszystko będzie już posprzątane i na tyle bezpieczne, żeby wynegocjowane porozumienie zaczęło działać. Szczegółów pewnie nie poznamy nigdy, chyba że znajdzie się jakiś ważny skruszony, którego uda się uchronić przed seryjnym samobójcą, a wtedy wszystko się posypie. Ale szanse na to są naprawdę mizerne.

Finałem negocjacji będzie jakaś forma uwzględnienia interesów tych, którzy aferę „odpalili”, czyli odpowiednie działania ministerstw mających wpływ na prywatyzacje, wielkie przetargi i zlecenia rządowe, przejęcia czy konsolidacje.

Jeśli się inteligentnie takie rzeczy ustawi, nie sposób udowodnić przekrętów, a nawet jeśli coś będzie „śmierdziało”, nie przełoży się to na dowody procesowe. Ujawnienie nagrań, które już poznaliśmy będzie zatem miało spodziewany skutek dla tych, którzy je zdetonowali. Bo przecież zdetonowali je w odpowiedniej formie. Nie mogły być zbyt błahe, żeby zostały poważnie potraktowane jako ostrzeżenie i zaproszenie do negocjacji. Ale jednocześnie te ujawnione nagrania nie dotyczyły niczego, co naruszałoby poważne interesy wielkich graczy, przede wszystkim interesy ekonomiczne.

Po wakacjach premier Tusk ogłosi kolejną kampanię sanacji państwa, która oczywiście nie będzie żadnym przełomem, lecz sposobem konsolidacji władzy.

Jeśli nastąpią jakiekolwiek zmiany personalne, to minimalne – i takie, które nie upokorzą specjalnie ważnych dla PO ludzi, żeby nie doprowadzić ich do desperacji, która byłaby naprawdę groźna. Opozycja, nie mając większości w Sejmie, będzie się miotać, ale właściwie będzie bezradna. Opinia publiczna będzie natomiast od września zwyczajnie przekupywana różnymi gestami i prezentami. Część sfrustrowanych i niezadowolonych z obecnej władzy zapewne zadowoli się prezentami i ich bunt wygaśnie. A ci, którzy nie dadzą się kupić, będą złorzeczyć – ale na ulice są w stanie wyjść właściwie tylko związki zawodowe. Na nich władza jest już jednak uodporniona, a różni użyteczni idioci przedstawiają związkowców jako pasożytów, którzy bronią własnych stołków, co znajduje pewien poklask. Wszystko wskazuje na to, że Donaldowi Tuskowi i tym razem uda się niewielkim kosztem wykiwać społeczeństwo i dotrwać u władzy do jesiennych wyborów w 2015 r. Istnieją jednak czynniki, których nie da się przewidzieć, a które mają związek z poczuciem godności ludzi, nakładającym się na czynniki ekonomiczne.

Po przekroczeniu pewnej granicy upodlenia i odarcia z godności, także wskutek sytuacji ekonomicznej, ludzie nie chcą już pokornie czekać, nie chcą być obojętni. I wtedy chyba nikt nie chciałby być na miejscu władzy, która prowadzi do gniewu ludu. Bo ten gniew może władzę „wystrzelić w kosmos”.

Tajemnica spowiedzi Jaruzelskiego. Jacek Pałkiewicz w ostatniej rozmowie z generałem

pałkiewicz jaruzelski

Ostatnia rozmowa na łożu śmierci. Czy przykład Michaiła Gorbaczowa pozwolił lojalnemu komuniście wyrzec się swoich przekonań i pojednać się z Bogiem. Jacek Pałkiewicz odwiedził gen. Jaruzelskiego w szpitalu na dwa tygodnie przed śmiercią. Jak wyglądało to spotkanie?

Dziesiątego maja, na dwa tygodnie przed śmiercią generała Jaruzelskiego, odwiedziłem go w szpitalu przy ul. Szaserów w Warszawie, gdzie w ostatnich dwóch latach był wielokrotnie hospitalizowany. Z człowiekiem symbolizującym tragiczny los pokolenia powojennego od dawna łączyły mnie luźne, ale bezpośrednie stosunki. Zastałem go wycieńczonego powikłaniami po chemioterapii i krążeniowymi zapaściami, zniedołężniałego starca bez autonomii, podłączonego do kroplówki i cewnika, zależnego wyłącznie od opieki pielęgniarek, a nie wszystkie są aniołami.

Blask zniknął z wyrazistych niegdyś oczu, blada, zapadła twarz i kilkudniowy zarost uzupełniały wizerunek. Przywitał mnie słabym, przytłumionym głosem. Wyraził uznanie za moją misję przypomnienia chlubnych polskich kart w dziejach badawczo-odkrywczych Syberii. Nie wiem, jak nazwać nasze relacje, różnie komentowane przez moich przyjaciół i znajomych. Czy nie sprzyjają one dwuznaczności i rozchwianiu moralnych ocen. Dla mnie człowiek odchodzący jest rzeczywistością świętą i w takiej chwili tego rodzaju pytania schodzą na dalszy plan.

Po dłuższej pauzie, patrząc prosto w oczy, zwrócił się do mnie jak do kogoś, kogo można obdarzyć swym zaufaniem.

– To są już moje ostatnie chwile – wyznał jak ktoś stojący na krawędzi i czekający na finał, chciał w przypływie instynktu samozachowawczego czy paraliżującej świadomości oprzeć się na obecności drugiego człowieka i jego otwarciu na ból przemijania. – Tej nocy śniło mi się, że zmarłem i znalazłem się w jakiejś pustce, w której jednak odbierałem wrażenia z otoczenia. O tym odejściu myślę ze spokojem, bo wszystko ma swój kres – mówił z godnością i zadziwiającą pogodą ducha. Ukrywając zmieszanie i bezradność, chciałem ofiarować jakieś krzepiące słowo. Dla dodania otuchy powiedziałem to, co powtarzam na różnego rodzaju warsztatach surwiwalowych. W chwili ciężkiej próby potężnym narzędziem przetrwania staje się religia, źródło optymizmu i nadziei. Doskonale pamiętam, że niejednokrotnie w sytuacjach, które mnie przerastały, gdy byłem sam i nie mogłem już liczyć na pomoc człowieka, głęboka wiara i modlitwa uskrzydlały i dodawały otuchy. Sprawiały, że nie czułem się samotny na polu walki. Nazywam to ekwipunkiem ratunkowym rozbitka pozwalającym utrzymać się mu na powierzchni wody.

– Panie generale, o wsparciu Kogoś tam w górze, o tym, że w okopach nie ma ateistów, pisał w swoich pamiętnikach nie kto inny jak strateg wojenny Winston Churchill.

Chory zamyślił się, ale nie skomentował.

– Wiadomo, że wiara nie stanowiła kręgosłupa pańskiego życia. Ale skoro liczy się pan z tym, że to są ostatnie chwile życia, to czy gdzieś tam z głębi duszy nie pojawia się sygnał pojednania?

Nie mam najlepszego zdania o klerze… Zaglądają tu do mnie na zmianę niemal codziennie kapelani, siedzą nieraz i godzinę… – wyjaśniał z nieskrywaną irytacją w głosie narzucającą się obecność duchownych.

– Tu nie o kler chodzi – przerwałem. – Dla mnie księża i wiara to dwie różne rzeczy. Nie trzeba koniecznie spowiadać się przed kapłanem, aby ukorzyć się przed Bogiem.

– Bywało, że ludziom wierzącym zazdrościłem moralnej przystani, komfortu emocjonalnego, bo przecież jestem ochrzczony, wyrastałem w patriotycznej i katolickiej atmosferze, noszę imię na cześć dziadka, syberyjskiego zesłańca. Uczyłem się w gimnazjum prowadzonym przez księży marianów na warszawskich Bielanach, w którym kształciło się wielu znakomitych Polaków. Tam też jako harcerz składałem przyrzeczenie służyć Bogu i Ojczyźnie. Mój ateistyczny światopogląd ukształtował się pod wpływem przeżyć na zsyłce w Syberii i, może głównie, indoktrynacji w czasie zawieruchy wojennej. Całe życie byłem niewierzący, daleki od Kościoła i religii.

Po dłuższej przerwie Jaruzelski ciągnął dalej:

– Czuję się wyjątkowo osamotniony. Chwilami trudno jest usunąć z mojej świadomości myśli, jak pan to nazywa, pogodzenia się. Jednak, niełatwo jest dopiero teraz, w ostatnich minutach życia przełamać się, żałować za grzechy i okazać skruchę w obliczu Sądu Ostatecznego. Chociaż nieraz wyraźnie czuję, że bliski jestem tego kroku.

Odniosłem wrażenie, że gest pojednania z Bogiem jest niemałym problemem dla lojalnego komunisty, który musiałby zaprzeczyć własnym poglądom i wartościom, żeby wyrzec się swoich przekonań.

Myśl nawrócenia mogłaby się wiązać z uznaniem się za pokonanego, za klęskę intelektualną. To nie tylko skrupuły sumienia, chwila słabości i zachwianie niezłomnego charakteru, ale też obawa, że ktoś będzie mógł mu zarzucić tchórzostwo za to, że zatwardziały niewierny pokajał się za własne grzechy, uznał słuszność katolickiej racji i za tę zmianę poglądu religijnego straci szacunek.

– A czy wie pan, że Michaił Gorbaczow odnalazł Boga i nawrócił się na chrześcijaństwo? – starałem się go jakoś wesprzeć.

Generał nie krył zdumienia, wąskie, ściągnięte cierpieniem usta ścisnęły się jeszcze bardziej niż zwykle. Opowiedziałem mu zatem tę historię:

– Sześć lat temu, w wigilię Niedzieli Palmowej, sekretarz komunistycznej partii, która swego czasu zniosła jakąkolwiek edukację religijną, człowiek, który doprowadził do upadku imperium komunistycznego oraz muru berlińskiego, przez pół godziny modlił się na klęczkach pośród setek innych pielgrzymów, razem ze swoją córką Iriną, u grobu świętego Franciszka w bazylice w Asyżu.

Ojciec Vincenzo Coli, osłupiony tą niezapowiedzianą wizytą, relacjonował, że jeden z najbardziej wpływowych ludzi tego świata wyznał mu, że poprzez świętego Franciszka – wędrownego mistyka, symbol prostoty i ubóstwa, którego historia tak bardzo go zafascynowała – zbliżył się do wiary.

– Zagorzały ateista rozpoczął swoją podróż duchową, po śmierci żony Raisy chciał pogrzebu religijnego. W jego sercu już wtedy coś się działo. Właśnie to Coś czy Ktoś ściągnęło go na początku Wielkiego Tygodnia do bazyliki w Asyżu.

Wprawdzie we współczesnej Rosji demonstrowanie religijności przez polityka jest w dobrym tonie, Putin i Miedwiediew są często obecni na różnych świętach kościelnych, to można stwierdzić, że krok byłego przywódcy ZSRR miał całkowicie inny oddźwięk. Oznaczał po prostu jego „duchową pierestrojkę”.

Od dawna mówiło się, że Gorbaczow, jako dziecko potajemnie ochrzczone przez rodziców, tak naprawdę wrócił do chrześcijaństwa już w roku 1989, po spotkaniu z Janem Pawłem II. Zgon Raisy, którą uwielbiał, wystawił go – jak sam mówił – na okrutną próbę. Był też świadom, że rodzice małżonki, ludzie głęboko religijni, zostali zamordowani podczas II wojny światowej za posiadanie w swoim domu prawosławnych ikon. Uznał wówczas dotychczasowe życie za jałowe i instynktownie postanowił szukać większego wsparcia w religii.

W 2007 roku odwiedziłem Gorbaczowa w siedzibie Międzynarodowej Organizacji Ekologicznej „Zielony Krzyż”, której był prezydentem. Zapytałem go wtedy o spotkanie z Janem Pawłem II. „Mogę tylko wyrazić respekt wobec tej postaci i jej dokonań – odpowiedział dość zdawkowo. – Bez energii Jana Pawła II nie byłby możliwy koniec zimnej wojny”. Aby ocieplić atmosferę, powiedziałem Gorbaczowowi, że rzecznik Watykanu Joaquin Navarro-Valls wspominał, że papież cenił go i „uważał go za człowieka zasad, gotowego przyjąć wszystkie ich konsekwencje logiczne”. Chciałem wiedzieć, czy prawdą jest, jak insynuowali niektórzy dziennikarze watykańscy, że wizyta w Watykanie stanowiła znaczący moment w jego życiu. Ale Gorbaczow nie miał już ochoty, by kontynuować ten temat.

– Przypomnę, panie generale, że historia chrześcijaństwa zna nieskończenie wiele przykładów osób przeczących istnieniu siły wyższej i odwołujących się jedynie do racjonalizmu światopoglądowego, które nagle zmieniały zdanie. Wspomnę o Jeanie-Paulu Sartrze, słynnym francuskim pisarzu i filozofie, przedstawicielu egzystencjalizmu ateistycznego, który przez całe życie pozostawał niewierzącym. W obliczu choroby i śmierci odnalazł pokój i podjął ostateczną decyzję – przystąpił do sakramentu pokuty i przyjął ostatnie namaszczenie, co dla wielu było dużym zaskoczeniem.

Były prezydent RP w zamyśleniu skinął głową na potwierdzenie tych słów. W skromnym pokoiku, tylko z nazwy określanym VIP, bo niemającym niczego wspólnego z komfortem, zapadła niczym niezmącona cisza i bezczasowość.

Opowiedziałem jeszcze historię Aleksandra Gudzowatego, mojego przyjaciela, też człowieka niewierzącego, który również nie był ulubieńcem mediów. Obserwowałem, jak ten gazowy potentat w ciągu kilku ostatnich lat życia zbliżał się coraz bardziej do wiary chrześcijańskiej. Jak agnostyk uważający, że nie ma dostatecznych dowodów, aby potwierdzić lub zaprzeczyć istnienie Boga, zdecydował się na ślub kościelny, jak czcił w swoim pałacu relikwię, kroplę krwi Jana Pawła II pozostałą na szacie papieża po zamachu dokonanym przez Alego Agcę.

Przez ostatnie lata był schorowany i bardzo cierpiał. Kiedy pewnego dnia zapytałem go o Boga, nie do końca chciał się otworzyć. Innym razem jednak, zwijając się w łóżku z bólu, krzyczał do mnie zirytowany: „Jak można wątpić w istnienie Stwórcy, bez którego trudno byłoby wytłumaczyć istnienie świata”. W jego słowach była szorstkość, ale też pokora wobec autora cudu istnienia. Wyraził jeszcze myśl, że Bóg – Wielki Elektryk – gasi nam światło, kiedy chce.

Wracam do łoża śmierci Wojciecha Jaruzelskiego. Mam prawo sądzić, że byłem ostatnią osobą, która z nim rozmawiała. W dzień po mojej wizycie jego stan zdrowia gwałtownie się pogorszył i nastąpił wylew krwi do mózgu. Od tego czasu był nieprzytomny i częściowo sparaliżowany. Zmarł w 14 dni później po długiej i ciężkiej chorobie nowotworowej, nie odzyskawszy kontaktu z otoczeniem.

Odniosłem wrażenie, że gest pojednania z Bogiem jest dla niego niemałym problemem.

Niestety, myślę, że nigdy się już nie dowiemy, co działo się w jego duszy w „momencie ostatecznym”. Czy przestał mocować się z wątpliwościami, co tam, po drugiej stronie istnieje? Niepewność, szczególnie u schyłku życiowej drogi, może zawsze się pojawić. A jeśli Bóg rzeczywiście egzystuje, to trzeba się liczyć z ryzykiem wiecznego cierpienia. Lęk ma zatem prawo zakłócić spokój umysłu i godne odejście.

W dzień po tym spotkaniu wyjechałem na wyprawę do dżungli ekwadorskiej. Po powrocie ze zdziwieniem przeczytałem zaskakujące relacje. Próbowałem je połączyć z moją ostatnią rozmową z generałem.

Nie potrafiłem zrozumieć doniesienia z 30 maja, czyli z dnia pogrzebu Wojciecha Jaruzelskiego, które przeczytałem na stronie internetowej Ordynariatu Polowego w Polsce. Kanclerz kurii polowej Wojska Polskiego ks. dr Jan Dohnalik informuje (przedruk z KAI), że generał całkowicie świadomie i dobrowolnie poprosił kapelana wojskowego o spowiedź i pozostałe sakramenty. Dodaje, że zgodnie z Kodeksem prawa kanonicznego nie można odmówić pogrzebu kościelnego człowiekowi ochrzczonemu, który przed śmiercią okazał oznaki pokuty, nawet jeśli wcześniej jego życie było dalekie od praktykowania wiary. Dalej mówi: „Potwierdzam z całą pewnością, że w poniedziałek 12 maja, po Mszy Świętej o godz. 15 odprawianej o łaskę pojednania z Bogiem, do generała udał się kapelan, niosąc Najświętszy Sakrament i relikwie św. Jana Pawła II oraz św. Rafała Kalinowskiego, żołnierza powstania styczniowego. Po rozmowie z kapelanem generał w pełni świadomie wyraził wolę pojednania się z Bogiem. Wyspowiadał się, przyjął sakrament namaszczenia chorych i Komunię Świętą. Następnie ucałował relikwie świętych, przyniesione przez kapelana”.

Ksiądz płk Robert Mokrzycki, proboszcz katedry polowej, usprawiedliwiając uroczysty pogrzeb, wspomniał o nawróceniu generała i wzbudzeniu żalu za grzechy: „Spełnił tym samym kanoniczne warunki, aby po długiej drodze znów do swego serca przyjąć Jezusa Chrystusa, w ten sposób dać zewnętrze świadectwo powrotu do źródeł życia, do katolickiej wspólnoty wiary. Dziś Wojciecha Jaruzelskiego, który wielokrotnie publicznie deklarował swoją niewiarę, służył przez lata bezbożnemu, ateistycznemu systemowi ideologicznemu i politycznemu, formalnie możemy traktować jako osobę nawróconą. Stanął on przed Chrystusem, do którego należy «pełne prawo ostatecznego osądzenia czynów i serc ludzkich»”.

Zadzwoniłem do kapelana Marka Kwiecińskiego z pytaniem, czy mógłby rozwiać moje wątpliwości na temat pojednania Jaruzelskiego z Bogiem. Potraktował mnie jak dziennikarza z bulwarowej prasy, nieprzyjemnym, impertynenckim tonem nielicującym z duchownym. Wtedy powtórzyłem pytanie do biskupa Józefa Guzdka. Odpowiedzi udzielił mi notariusz kurii polowej WP ks. płk Zbigniew Kępa, informując, że tę informację znajdę na stronie internetowej wyżej już wspomnianego przeze mnie Ordynariatu Polowego.

Spotkałem zaprzyjaźnionego księdza z diecezji łomżyńskiej. Powiedział mi, że nie bez trudu zdobył się na modlitewny akt prośby o łaskę dla wojującego z Kościołem nieszczęśnika. „Trudno jest mi wymazać stan wojenny z jego biografii. Choć nie znajduję dla tych czynów żadnego usprawiedliwienia, to jednak nie mogłem zapomnieć o mojej boskiej posłudze i rozmijać się z Ewangelią. Ponieważ szczerze modlę się szczególnie za tych, którzy tego najbardziej potrzebują, więc także i w intencji duszy Jaruzelskiego”, wyznał mi szczerze.

Jak było do przewidzenia, uroczystości pogrzebowe wzbudziły wielkie emocje. Incydenty zakłóciły nawet mszę odprawioną w intencji Wojciecha Jaruzelskiego w katedrze polowej Wojska Polskiego, w której uczestniczyli trzej ostatni żyjący prezydenci RP. Dalsza część, złożenie w grobie w kwaterze I Armii WP na Powązkach, odbyła się w majestacie państwa. Bo „trudno, żeby było inaczej w przypadku pogrzebu byłego prezydenta” – tłumaczył doradca Bronisława Komorowskiego profesor Tomasz Nałęcz.

Przemarszowi konduktu towarzyszyły gwizdy, krzyki „hańba!”, rękoczyny i wulgarne wyzwiska przeciwników pochówku autora stanu wojennego z honorami wojskowymi – w asyście orkiestry i kompanii honorowej WP.

Czy nie jest tak, że majestatowi śmierci człowieka towarzyszył swoisty deal? Kościół miał swoją zasługę, bo rozgrzeszył pokutującego grzesznika, takiego, który szkodził wprost Kościołowi, prześladując powoływanych do wojska uczniów seminariów duchownych. Jednocześnie Kościół swoim autorytetem wspierał pogrzeb państwowy i działania Kancelarii Prezydenta. Z takim poręczeniem mogła ona zapewnić ceremonii pogrzebowej państwową pieczęć.

Jak zatem wyglądała słynna spowiedź Jaruzelskiego, który, jak poświadczają dyżurni lekarze i oficerowie BOR-u, u kresu życia nie był przy świadomości, a co najwyżej wydawał od czasu do czasu nieartykułowane dźwięki? Kaznodzieja, który zawłaszczył sobie konwersję generała, nie komentuje tego faktu, zasłaniając się obowiązkiem zachowania dyskrecji.

Według nowego Kodeksu prawa kanonicznego z 1983 roku jednym z ważniejszych zadań stojących przed duszpasterstwem jest większe niż dotychczas wykorzystanie obrzędu odwiedzin chorych połączonego z odpowiednio wcześniejszym głoszeniem słowa Bożego, ukazanie sensu ich cierpienia oraz możliwości zbawczego wykorzystania cierpienia przez złączenie go z cierpiącym Chrystusem. Rytuał wymaga od duszpasterzy, aby tak przygotowywali chorego, że w odpowiednim czasie on sam poprosi o przyjęcie sakramentów: pokuty i pojednania, komunii św. i wreszcie namaszczenia chorych, oraz związanej z tym łaski przebaczenia.

Wdowa po generale, która zapewnia, że jest osobą wierzącą, chociaż niepraktykującą, wyznała mi niedawno: „Jeśli mąż na łożu śmierci wybrał moment łaski, to bardzo dobrze. Cieszę się z tego. Ja zupełnie nie wiem, po co on zawsze tak się upierał przy swoim ateizmie”.

Nigdy się już nie dowiemy, co działo się w jego duszy w „momencie ostatecznym”. Czy przestał mocować się z wątpliwościami.

Wiem dobrze, że ze względu na wylew Wojciech Jaruzelski, nawet gdyby chciał, nie był w stanie wyrazić życzenia przyjęcia sakramentów. Kapłan nie zdążył więc z celebracją w formie nadzwyczajnej, stosowanej w bliskim niebezpieczeństwie śmierci. Kodeks prawa kanonicznego mówi, że nie udziela się sakramentu chorych osobom, które utraciły przytomność, a które nie wykazywały kiedykolwiek pozytywnych dowodów przyjęcia pomocy, jaką daje Kościół. Jednak, jeśli istnieje prawdopodobieństwo, że jako wierzący prosiliby o to, gdyby byli przytomni, można takiego sakramentu udzielić, a to staje się nawet dla osoby, która żyła bezbożnie, istnym filarem zbawienia.

Po rozmowie z generałem mam prawo przypuszczać, że przed przekroczeniem granicy egzystencji takie prawdopodobieństwo oczywiście istniało i kapłan, zgodnie ze swoim sumieniem, to wykorzystał. Niestety, udzielony w ten sposób prawomocny sakrament nie ma nic wspólnego z pokrętną wersją ogłoszoną przez kurię polową WP.

Czułem się w obowiązku złożyć relację ze swojego spotkania z generałem, świadom tego, że prawda nie szkodzi, tylko wyzwala.

Jacek Pałkiewicz
pałkiewicz_jan paweł II
*Jacek Pałkiewicz – autor był uhonorowany przez Benedykta XVI „za wybitny dorobek w promocji człowieka i zaangażowanie w pracę charytatywną oraz edukacyjno-wychowawczą” krzyżem Pro Ecclesia et Pontifice (Dla Kościoła i Papieża)